czwartek, 30 grudnia 2010

Sylwester

No i stało się. Wszyscy opowiadają w kółko jak będą się świetnie bawić w Sylwestra. Tylko ja mam takie chore plany. Już nie mogę słuchać tych wszystkich tekstów typu: „ale fajnie, jedziemy do domku w górach” itp. Staram się omijać ten drażliwy temat, ale to niemożliwe. W pracy nic się nie dzieje, żadnych spotkań, a każdy telefon jest bezowocny. W sumie nie ma co się dziwić, wszyscy żyją zakończeniem roku. Wszyscy tylko nie ja.
Zastanawiam się, w co się ubrać. Wyboru nie mam zbyt dużego - to musi być garnitur, a takowy (odpowiednio reprezentacyjny) posiadam jeden. Generalnie lipa, bo od siedzącego trybu życia nie wyglądam w nim zbyt dobrze. Ruda na pewno będzie wyglądała dobrze - jak zawsze. Nie chcę się za bardzo odstawiać.
Nawet Bartek pudel ma szansę wyglądać lepiej. Pochwalił się, że kupił nowe wdzianko (był też u fryzjera i wydaje mi się ze u kosmetyczki, bo jego lico jest gładkie jak nigdy, ale tym się nie pochwalił). Stwierdzam, że mężczyźni są równie próżni jak kobiety.
Najchętniej zostałbym w domu. Serio. Niestety to skomplikowałoby moje życie uczuciowe Czy wam też zdarza się robić coś, na co nie macie kompletnie ochoty tylko dlatego, że wasza sympatia tego chce?
Pozdrawiam
Globus

Super

To niesamowite, że Święta się skończyły, a ludzie nie przyjmują tego do wiadomości. Może to ma związek z tym, że żywią się jedzeniem, które zostało jeszcze z Wigilii? Jeśli tak to moi klienci mają dużo świątecznych potraw w lodówce - w pracy straszna bryndza. Równie dobrze mógłbym teraz nie pracować, a efekt byłby ten sam.
No, więc chodzę do pracy i bynajmniej się nie przemęczam. Zresztą nie tylko ja. Generalnie jest jednak lipa - Ruda nie ma dla mnie czasu, bo zapisała się na jakieś zajęcia fitness. Obłęd. Moim zdaniem kobiety nie potrzebnie się tak katują. Ja w Rudej nic bym nie zmieniał (poza protekcjonalnym tonem, kiedy mówi "Mam powtórzyć? Naprawdę mam powtórzyć? Ale czego ty nie rozumiesz?", ale akurat fitness jej w tym nie pomoże).
Dowiedziałem się dzisiaj, że mam już plany na Sylwestra! Najchętniej spędziłbym go w domu z dobrym winem i paroma znajomymi, ale nie dane mi będzie. Ruda postanowiła, że idziemy na bal. Świetnie, co? Bilet na ten cały bal kosztuje delikatnie mówiąc dużo. Moje męskie ego nie pozwala mi dopuścić, by Ruda kupiła go sobie sama. Złości mnie to potwornie! Naprawdę wolałbym się bawić w bardziej kameralnym gronie.

Co z tą kobietą jest nie tak? Ma możliwość poznania moich znajomych, a ona woli się bawić w gronie... naszych klientów - tak się składa, że co poniektórzy będą na tym całym balu. Przypadek?
Pozdrawiam
W słodko-gorzkim nastroju
Globus

środa, 29 grudnia 2010

Czas na podsumowania

Żadna złość (czy niesmak) nie trwają u mnie długo. Powoli wybaczam Rudej snobizm. Nikt nie jest doskonały, a biorąc pod uwagę całokształt i tak jest świetna. Na pewno mnóstwo gości na moim miejscu byłoby zachwyconych mając przy boku kobietę, która jest nie tylko piękna, ale i zapobiegliwa, a dodatkowo dbająca o karierę partnera (dziwnie to brzmi, tym bardziej, że nasz związek jest średnio partnerski).
No, więc już mam dobry nastrój i czas na podsumowania. Ten rok był dla mnie naprawdę świetny. Zmieniłem pracę na lepszą, odkryłem, że praca w sprzedaży to jest właśnie to, co chcę robić. To zabawne jak przypadek potrafi zmienić życie człowieka. Nie planowałem, że będę kiedyś pracował w mojej firmie. Zawsze wydawało mi się, że nie poradziłbym sobie. Okazało się inaczej. Radzę sobie i jestem całkiem niezły w tym, co robię. Dodatkowo spotykam się z piękną kobietą - moją szefową (spełnienie marzeń każdego faceta).
Śmiało mogę stwierdzić, że ten rok był przełomowy. Rozpocząłem w pełni dorosłe i świadome życie. Nie może być lepiej.
Zapomniałem jednak podzielić się z wami newsem! Dowiedziałem się, że będziemy mieli urocze towarzystwo na Sylwestra - pudla Bartka! Mam ogromną nadzieję, że wybieram się na naprawdę duży bal, gdzie większość osób będzie dla mnie anonimowa. Na razie nie mam zamiaru się denerwować!
Pozdrawiam
Globus

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Takie Święta to ja lubię…

Tak jak w tytule. Takie Święta mi odpowiadają, naprawdę. Te wszystkie teksty o tym, że to czas, kiedy trzeba przebywać z rodziną to czysta propaganda. Wystarczy, że robiło się to przez większość życia. Co prawda Ruda w ostatniej chwili powiedziała mi, że jedzie do jakiejś kuzynki, więc byłem sam, ale nie narzekam.
Ilość sms-ów, jakie dostałem, mogła spokojnie przyprawić mnie o zawrót głowy. Nawet Bartek-pudel życzył mi „spokojnych i radosnych” itp. Gdybym miał odpowiedzieć na wszystkie sms-y to na pewno bym zbankrutował. Na szczęście jest facebook, dzięki niemu mogłem wszystkim znajomym (nawet tym czysto wirtualnym) złożyć życzenia. To niewiarygodne, ile ludziom można wmówić. Nawet ci z tramwajów, którzy normalnie by ci łokieć do oka wsadzili tylko po to, by im było wygodniej, stali się jacyś tacy łagodni (jak baranki, czy barany).
Ponieważ te Święta były inne niż zwykle, jedzenie też takie musiało być Na wieczerzę (jak to brzmi) wigilijną jadłem sushi - polecam. Żadna ość nie była mi straszna. Nigdy nie przepadałem za uszkami, pierogami itp., ale ponieważ uznałem, że chociaż szczątkowa tradycja musi być zachowana - kupiłem ravioli
(czy jak to się tam pisze). No i wino, a konkretnie morze wina. Tak „przygotowany” poszedłem na pasterkę. Cały kościół zionął zapachem wina
(dodam - taniego, ja piłem trochę droższe). Przypomniało mi się wczesne dzieciństwo. Chociaż na moment poczułem prawdziwą atmosferę Świąt. Nawet trochę pośpiewałem. Z przykrością jednak stwierdzam, że nie znam słów żadnej kolędy do końca (zupełnie jak współcześni kolędnicy).
Około 1.00 uświadomiłem sobie, że coś jest nie tak. Były potrawy (może nie tradycyjne, ale blisko oscylujące), napoje, pasterka, ale... Zapomniałem
o choince. To zdumiewające. Mijałem przecież wystawy sklepowe, gdzie widziałem te pięknie poubierane krzaki, zawsze też jakoś choinka kojarzyła mi się z Wigilią. Nie wiem jak to się stało. Widocznie, ponieważ nigdy nie przepadałem za jej ubieraniem, moja podświadomość wyparła fakt jej istnienia. I tak było super, bo te Święta były spokojne, bez nerwów i gorączkowych przygotowań.
Mam nadzieję, że Wy również spędziliście te Święta miło.
Pozdrawiam
Globus

piątek, 24 grudnia 2010

Podłamka?

Generalnie podłamka:( Rozmawiałem z Rudą o Wigilii. Niestety wspólne święta odpadają. Dodam, że nie chodzi o rodzinę, bo takowej nie posiada. Po prostu dla niej to za wcześnie. Co za czasy. Harce w mieszkaniu mogą być, potajemne spotkania, ale wspólne święta? Nie, nie, to zbyt odważne. Nie ma po co się śpieszyć i takie tam. Kobiety są naprawdę dziwne! Czy ona myśli, że po takich świętach od razu się jej oświadczę i biedna będzie mi musiała dać kosza? Po prostu pomyślałem, że spędzenie tego czasu wspólnie może być zabawne i miłe. Trudno. W takim razie pozostaje mi perspektywa samotnej Wigilii, mam nadzieję, że będzie „Kevin”, wtedy jakiś element tradycji zostanie zachowany.
Cały czas powtarzam sobie, że nie mogę tak ciągle myśleć o świętach - w końcu jakby nie było trzeba skupić się na pracy. Generalnie jednak w grudniu jest lekka bryndza. Ludzie mają tyle wydatków, że się liczą z każdą złotówką. Doskonale ich rozumiem - mam dokładnie tak samo. Co prawda zdarzają się jacyś klienci, którym bardzo zależy na spotkaniach, ale... to Bartek się do nich dodzwonił. Takie kurcze parszywe życie…
Do tego atmosfera miasta zimą... Nienawidzę wszechobecnej soli na chodnikach. Rozumiem, że jest śnieg, lód itp., ale na pewno można rozsypywać coś innego
- dodam, nieniszczącego butów. A tak to mam wszystkie pary (aż całe dwie!) naznaczone tym solnym nalotem. Jeśli znacie jakiś skuteczny sposób to dajcie znać.
Generalnie jednak jestem za "think positive”.
Pozdrawiam
Globus

wtorek, 21 grudnia 2010

Jak zostałem Świętym?

Normalnie żyć się odechciewa - jest masakrycznie brzydko i ponuro. Kiedy idę do pracy jest ciemno, a kiedy z niej wracam jest jeszcze ciemniej! Dołożymy od tego ogromne warstwy śniegu i otrzymamy obraz katastrofy grudniowej. Gdybym miał więcej kasy, to wyprowadziłbym się na Karaiby. Wolę narzekać na upał niż na to, że mi członki odmarzają.
Nie ma jednak co narzekać. Zdarzają mi się za to bardzo zabawne historie. Ktoś tam na górze bardzo dba o to, by mi się nie nudziło. Na przykład mój ostatni klient. Z pozoru wszystko
z nim w porządku, ale ma nieznośną nerwice natręctw. Ciągle się wierci, ucieka wzrokiem, bawi się długopisem i… stepuje piętą. To niezwykle irytujące. Normalnie rozmawiam
z człowiekiem, a on wystukuje piętą jakieś komiczne dźwięki. Rozpoznałem na 100 %
„Czarne oczy” i „Chłopaki nie płaczą”, a potem przestałem zgadywać.
Zastanawiam się czy nerwicą natręctw można się zarazić. Zauważyłem u siebie niepokojące objawy Po powrocie z pracy rozpocząłem układanie ubrań w szafie. Nagle patrzę,
a wszystkie moje bokserki są ułożone w kosteczkę. Nigdy tak ich nie składałem!!! Może to oznaka przemęczenia, a może po prostu się czepiam i przejmuje niepotrzebnie? Czasami boję się, że za bardzo upodabniam się do moich klientów. Chcąc im się przypodobać czy po prostu „znaleźć wspólny język” podzielam ich nawet sposób mówienia (miałem kiedyś klienta, który używał słowa „kurna” niczym przecinka. Przez pierwsze pięć minut irytowało mnie to, ale za chwilę się „przystosowałem” i mówiłem tak jak on. Ta taktyka podziałała
- klient odbierał mnie, jako „swojego chłopa”).
Zastanawiam się, czy gdyby moim klientem była anielsko dobra osoba, która połowę swoich dochodów przeznacza na dobroczynność, przygarnia koty i psy i karmi bezdomnych, to ja też na chwilę byłbym do niej podobny? Mam nadzieję, że nie, bo na bezdomnych wydałem już w swoim życiu dość pieniędzy.
Pozdrawiam
Globus

sobota, 18 grudnia 2010

A grudzień miesiącem zmian?

Zawsze lubiłem grudzień. Święta Bożego Narodzenia należą do moich ulubionych, mam dosyć sporą rodzinę, więc prezentów pod choinką było u nas od groma. Niestety nie w tym roku. Powód jest prosty - jestem w tym momencie jedyną pracującą osobą w rodzinie. Mógłbym nawet kupić wszystkim prezenty (pracuje to się ma), ale mój ojciec dokładnie
1 grudnia oznajmił mi, żebym nie stresował się świątecznymi wydatkami - po prostu ich nie będzie. Rodzice wyjeżdżają na święta do Stanów (nieoczekiwanie dostali wizję), postanowili odwiedzić schorowaną siostrę mamy - nie widzieli się od kilkunastu lat. Pozostała część klanu wyjątkowo rozjeżdża się po Polsce… wygląda na to, że zostanę na sam na święta. Po prostu świetnie, marzyłem o tym, od kiedy przestałem wierzyć w Świętego Mikołaja. To zresztą też ciekawa historia- miałem wtedy 7 lat i przyszedł do mnie ledwo trzymający się na nogach Mikołaj. Czuć było od niego alkoholem, zachowywał się bardzo dziwnie. Broda krzywo mu wisiała, zamiast dać mi prezent i zadać standardowe pytanie „byłeś grzeczny?”, usiadł
i rozpłakał się. Usłyszałem, że jego życie nie ma sensu i on się zastrzeli. Rodzice byli purpurowi. Szybko uświadomiłem sobie, że Mikołajem jest mój wujek Jerzy. Tuż przed świętami zostawiła go żona, dla młodego studenta architektury. Od tego momentu minął kawał czasu, a wujek do tej pory się nie pozbierał. Żal mi go. Zresztą ciotka na tym całym romansie nie wyszła najlepiej - student znalazł sobie młodszą, a wujek nie chciał przyjąć jej
z powrotem - życie…
No, ale do świąt jeszcze daleko, a ja muszę skupić się na pracy. Na razie każde wstanie z łóżka jest dla mnie wyzwaniem. Zdarzyło mi się jednak "zaliczyć" koncert:) Jak widać mróz i zakaz palenia nie przeszkadza ludziom dobrze się bawić.



Pozdrawiam
Globus

piątek, 17 grudnia 2010

Biały puch

Ledwo zacząłem rozkoszować się białym puchem (dla jasności - śniegiem) i świętami, które za jakiś czas mają nadejść, a już mnie bierze biała cholera. Może nawet czerwona cholera:). Nie ogarniam tego - grudzień jest raz w roku, zawsze o tej samej porze, często w tym miesiącu pada śnieg. Bardzo często tego śniegu jest bardzo dużo. Niestety, co roku historia się powtarza - wszyscy drogowcy są zdziwieni tym, że śnieg się pojawia. Efekt jest opłakany
- miasto ogarnia paraliż komunikacyjny. Można oglądać dantejskie sceny - ludzie przewracają się na ulicy łamiąc kończyny, samochody stoją godzinami w korkach, autobusy i tramwaje nie są w stanie pomieścić wszystkich potencjalnych pasażerów. Koszmar i jeszcze raz koszmar.
To, co się dzieje w mojej pracy to się nie mieści w głowie. Połowa została zdziesiątkowana przez tajemniczego wirusa. Przez moment mieliśmy jakąś drobną awarię wody i przerażenie zagościło na twarzach moich współpracowników. Brak gorącej herbaty to niemal jak brak wody na pustyni.Mój stosunek do tego trunku charakteryzuje ten film
Przy życiu trzyma mnie tylko myśl o samotnych świętach. Obiecuję sobie, że nie wyjdę z domu, nie będę śpiewał kolęd itp.
Wracając do pracy to mam wrażenie, że grudzień jest martwym miesiącem. Mało kto myśli
o pieniądzach, no chyba, że w kontekście kupowania prezentów. Zaczynam się zastanawiać czy nie zaprosić czasem Rudej na Wigilię? Takie propozycje powinno się chyba składać częściej.
Pozdrawiam
Globus

środa, 1 grudnia 2010

One more ticket…

Jest lepiej niż dobrze. Zanosi się nawet na to, że dostanę w tym miesiącu premię. Ja albo Bartek (pudel jest naprawdę ambitny, powinienem nazwać go raczej pitbuulem, ale wizualnie mi to określenie do niego nie pasuje). W myślach już wydaję pieniądze, których de facto nie mam jeszcze na koncie:)
Koniec miesiąca jest zawsze stresujący - ten nie chce przedłużyć umowy, tamten ma jakieś wątpliwości itp. Ja już powoli się do tego przyzwyczaiłem i nauczyłem się dystansować do takich sytuacji (chociaż nie jest to proste).
Miałem dzisiaj zabawną sytuację w pracy. Umówiłem się z klientką na spotkanie. Wydawała mi się bardzo konkretną osobą - do czasu. Każdą nawet najdrobniejszą kwestię konsultowała z mężem przez telefon. Czułem się dziwnie. Nie rozmawiałem tak naprawdę z jedną osobą, tylko z dwiema. Przy czym kompletnie nie miałem pojęcia jak wygląda ta druga. Kiedy zaproponowałem kawę mojej rozmówczyni, przez moment zastanawiałem się, czy czasem nie zadzwoni do męża i nie zapyta się czy powinna pić ją z cukrem czy bez. Czemu ludzie dają się tak zdominować drugiej osobie? To trochę chore.
Jutro mam kolejne spotkanie z Rudą. Odkryłem, co zrobić, by nie wydać dużo pieniędzy, a by ona była zadowolona - zaproszę ją do domu. To może być krok milowy w naszej relacji.
Na pewno nie będziemy rozmawiać o pracy. To niehigieniczne. W planach jest kolacja, którą sam przygotuję i kompot z wiśni (wino jest za drogie). Zobaczymy jak się wieczór rozwinie…
Pozdrawiam
Globus

sobota, 27 listopada 2010

Zakaz palenia

No i nie palimy już w miejscach publicznych. Niektórych bardzo to smuci, ale mnie ani trochę. Dla mnie to się świetnie składa. Kończę z nałogiem niemal w każdy poniedziałek i tak naprawdę nic z tego nie wynika. Teraz mam dodatkową mobilizację. Czekając na autobus sięgam po mentosa, a nie papierosa. To miła odmiana. Normalnie bym się na coś takiego nie zdobył, ale wizja mandatu działa na mnie mobilizująco.
Mam jednego klienta, który jest nałogowym palaczem. On autentycznie cierpi. Strasznie jest mi go żal. Umówiliśmy się w restauracji. Biedak musiał co 15 minut wychodzić (miał potrzebę). Zerknąłem przez okno i aż się uśmiechnąłem do siebie - elegancki pan w garniturze palił na ulicy papierosa razem z dwoma żulikami. Słodkie. Jakby na to nie patrzeć, nowy antynikotynowy przepis integruje naród - w końcu wszyscy palacze to jedna rodzina.
Jestem z siebie bardzo dumny, bo udało mi się zaoszczędzić całe 15 złotych. To naprawdę niezły wynik. Jeszcze trochę
i będę mój inwestować w swój rozwój. Trzymajcie za mnie kciuki.

Pozdrawiam
Globus

czwartek, 25 listopada 2010

Bakugan!!!

Bakugany to takie chińskie badziewie, które wciska się dzieciakom. Kosztuje fortunę, a założę się, że nie jest wart złamanej złotówki. Wygląda jak mała kulka, która po zderzeniu z podłożem przemienia się w jakiegoś stwora (który ma walczyć). Trochę to skomplikowane - takie czasy, że nawet samochód musi mieć kilka "bajerów" typu zmiany koloru pod wpływem wody, by dziecko chciało ją kupić. Takie chore czasy.
No i u nas w firmie Bartek "pudel" jest takim Bakuganem. Niby taki niepozorny, a jednak ma w środku to "coś". Przede wszystkim mógłby się obwiesić od stóp do głów różnymi pokończonymi kursami (sam sobie za nie płaci, nie mam pojęcia skąd na to ma). Pomijając to, że potrafi wykorzystać nabyte tam umiejętności w sprzedaży, to jeszcze wykorzystuje je do niecnych celi. Na przykład jest jakiś trudny klient, którym zajmuje się kilka osób. Bartek w takiej sytuacji musi powiedzieć coś w stylu: "Wiecie, bo mi się wydaje, że trzeba to zrobić tak. Na szkoleniu w X uczyli nas tego i tego".
No i efekt jest taki, że każdy chce go przy sobie mieć (tak naprawdę to „każdy” mnie nie interesuje, ale na przykład Ruda tak).
Jako jednostka wybitnie ambitna nie mogę być gorszy. Muszę coś z tą sytuacją zrobić. Co prawda walczę o szkolenie na facebooku (od dzisiaj:), ale nie mogę mieć pewności, że wygram. Byłoby fajnie, bo to szkolenie organizuje Axon. Trzymajcie więc za mnie kciuki!
No to wybitnie ambitna jednostka idzie spać i będzie śnić
o wielkości.


Pozdrawiam
Globus

wtorek, 23 listopada 2010

Kasy brak…

Rozglądam się za szkoleniami, ale generalnie jest kiepsko. Oczywiście z kasą. Są bardzo drogie. Jak na moje możliwości oczywiście Postanowiłem wiec oszczędzać, z moich obliczeń wynika, że jeśli będę sknerą (dla siebie i innych) przez pół roku to niektóre szkolenia są w zasięgu moich możliwości. No to do dzieła!
Na początek „ucinam” wszystkie wydatki związane z moim życiem towarzyskim. Czyli żadnego piwka ze znajomymi (to akurat wyjdzie mi na dobre, bo brzuszek będzie mniejszy), tańsze jedzenie (dobrze, dobrze) no i… żadnych kolacji
z Rudą (źle, źle). Co jednak mam zrobić? Jestem mężczyzną
i nie mogę pozwolić, by kobieta za mnie płaciła rachunek
w restauracji. Muszę jednak myśleć pozytywnie. Może
i rezygnuję z kolacji z kobietą moich marzeń, ale są przecież inne sposoby… Mam na myśli to, że mogę z nią robić rzeczy, które nic nie kosztują. Pytanie tylko, jak ją do tego namówić
(potrzeba matką wynalazków:)).
Miałem dzisiaj fajne spotkanie. Pamiętacie tego gościa od siłowni? No to właśnie z nim dzisiaj się umówiłem. Fajny koleś, taki bezpośredni. Okazuje się, że miał on w swoim życiu epizod ze wspinaniem. Nawet bardzo mu się podobało. Udzieliłem mu kilka fachowych rad i umówiliśmy się na przyszły tydzień (męski wypad na ściankę - yeah). Jestem
o kolejną umowę do przodu - wiedziałem, że inteligentny człowiek zawsze dogada się z drugim inteligentnym człowiekiem.
Pozdrawiam
Globus.
P.S
Cholera!!!!! Zapomniałem, że miałem oszczędzać. Nie stać mnie na wejściówkę na ścianę (to znaczy stać, ale muszę oszczędzać). Generalnie twardy orzech do zgryzienia, pójść czy nie pójść? Oto jest pytanie…

sobota, 20 listopada 2010

Dawca przyjemności

Każdy potrzebuje odrobiny z...

Oglądałem jakąś durną reklamę, coś o relaksacji takie tam bzdety. Zawsze w takich chwilach przełączam kanał, ale po pierwsze w moim piloci wyładowały się baterie a po drugie mam tylko jeden kanał( sąsiad po imprezie coś majstrował przy antenie i od tego czasu nic prawie nie działa). No, więc c chcąc nie chcąc zarejestrowałem tę jawną manipulację i o dziwno skłoniła mnie ona do bardzo konstruktywnych wniosków: ludzie pragną relaksu i przyjemności. To niby nic takiego odkrywczego, ale jakoś sie nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam. Przecież na tym można zarobić! Są ludzie, którzy niosą "dobre słowo" ( czy jakoś tak), a ja mogę nieść przyjemność! Sprzedawca przyjemności...to brzmi dumnie(, chociaż trochę durnie).

W każdym razie to działa. Zacząłem "trenować" na Rudej. Po prostu razem z poranną kawą zaproponowałem jej masaż. Oczywiście mnóstwo filmów na youtubie, więc był mi dobrze znana. Przyznaje-trenowałem na misiu. W każdym razie Rudej to się bardzo spodobało. Za każdym razem, gdy się mijaliśmy to patrzyła na mnie TAK. Po prostu kojarzyłem się jej z czymś miłym...Pamiętam też o tym, że przyjemności trzeba dawkować- nie zaproponowałem więcej masażu.

Odbyłem dzisiaj chyba z milion rozmów z klientami przez telefon( dwadzieścia na pewno).Niby dzień, jak co dzień, ale podeszłem do tematu trochę inaczej. Nawet nie na luzie, po prostu zależało mi żeby moim rozmówcą było miło, żeby ta rozmowa była dla nich relaksem.To nie jest takie łatwe jak może się wydawać.Co innego jak się kogoś widzi, a co innego jak można się obronić tylko głosem. Starałem sobie pomagać ręką( lubię "żywo" gestykulować), podskakiwałem, co chwila na krześle.Śmiesznie to musiało wyglądać, ale mam to gdzieś.Tak jak Rudej należy się ode mnie masaż tak moi klienci (nawet potencjalni) są przeze mnie traktowani poważnie, dal nich się staram i czasami nawet wstaje rano w dobrych humorze. Taki właśnie chyba jest sens tej pracy.

środa, 17 listopada 2010

Jest dziwnie

Mam ostatnio jakieś załamanie formy. To dziwne o tyle, że od pewnego czasu bardzo
o siebie dbam. Skończyłem z nikotynowym nałogiem (prawie, bo palę jednego papierosa rano) i bywam na basenie. Postanowiłem też reaktywować moją karierę wspinacza. By się jednak nie skompromitować trenuję na razie na „sucho”, czyli u siebie w mieszkaniu na drążku.
Mimo to czuję się fatalnie. Jak muszę podbiec kawałek do autobusu, to jestem chory. Łapię potem oddech przez dobre dwadzieścia minut. Fatalnie sypiam, potrafię do 1 rano przewracać się z boku na bok, cały czas mając otwarte oczy. Schudłem i to bardzo - mój jedyny, świetnie skrojony garnitur wisi na mnie.
Najgorsze jest jednak to, że ciągle jestem podenerwowany i odczuwam lekki niepokój. Najbardziej irytują mnie ludzie z pracy, tacy niby przyjacielscy, ale każdy tylko myśli o tym, by zajść najdalej. Oczywiście nikt się do tego nie przyzna. Najbardziej denerwuje mnie postawa: „jesteśmy dla siebie inteligentnie złośliwi, ale każdy ma do siebie dystans, więc się nie obrażamy”. Ostatnio mam ochotę się obrazić.
Podszedł do mnie „pudel – Bartek” i zapytał się, co mi jest, bo ostatnio dziwnie się zachowuję. Mogłem być miły i podziękować za troskę. Mogłem, ale tego nie zrobiłem. Zbyt dobrze wiedziałem, że akurat nie o troskę mu chodzi ( bo ma mnie tak naprawdę gdzieś), ale o polepszenie własnego samopoczucia. Powiedziałem mu więc tak: Bartek, mam prośbę - milcz proszę, kiedy do mnie mówisz. Będę wdzięczny.
Widok głupiej miny Bartka - bezcenny:)

Pozdrawiam
Globus

poniedziałek, 15 listopada 2010

Niemożliwe stało się możliwe…

Prawie już o nim zapomniałem. Prawie, bo jednak zawsze gdzieś tam miałem widok jego
i pięknej młodej dziewczyny razem. Szczęściarz:)W każdym razie „okropny wujaszek” odezwał się i zgłosił wstępną chęć podpisania umowy. Czyli warto było poświęcić mu tyle czasu.
Praca jest ważna, ale ja żyję teraz czymś zupełnie innym. Ruda zaprosiła mnie na kolację. To może znaczyć tylko jedno - tęskni. „Pudel” i „nowa gwiazda” to nie jest towarzystwo dla niej. Wydaje mi się, że oni flirtują z Rudą głównie dla zysku - Ruda to po prostu niesamowicie atrakcyjna kobieta, która może w dodatku ułatwić karierę w firmie. Ja z kolei bardzo lubię niesamowicie atrakcyjne kobiety. Może jakby moim szefem była mająca ogromną władzę Angela Merkel, to zastanowiłbym się, czy tego nie wykorzystać (oczywiście przemyślałabym rzecz kilka razy...).
No, więc czeka mnie kolacja, a może nawet… śniadanie (to nawet całkiem realne). Dzięki temu mam mnóstwo entuzjazmu, więc dzwonię po klientach z wielką chęcią
i… przekonaniem. Wiem, że czeka mnie super wieczór, więc mogę skupić się na pracy:) Niesamowite jak pozytywne nastawienie wpływa na efektywność w pracy. Jeden mały impulsik…
Gdyby moja relacja z Rudą „ociepliła się” to byłbym najlepszym sprzedawcą na świecie. Jestem tego absolutnie pewien.
Nie wiedzieć, czemu znowu myślałem o „upiornym wujaszku”. On ma wszystko - piękną kobietę, pieniądze i jakąś taką radość życia, która aż z niego emanuje. Ja też tak chce…
Pozdrawiam
Globus

sobota, 13 listopada 2010

Czasami trzeba po prostu machnąć ręką..

W nocy jakieś dzieciaki wybiły kamieniem okno w mojej sypialni. Całe szczęście, że na chwilę przed zdarzeniem obudziłem się i wyszedłem do łazienki. Moje łóżko oczywiście znajduje się przy oknie… Gdyby nie to, że od dwóch dni piję zieloną herbatę i to w ilościach powiedziałbym sporych, nie musiałbym mieć potrzeby wstawania w nocy. Wcześniej mi się to nie zdarzało. Gdyby nie to, że dwa dni temu postanowiłem żyć bardziej zdrowo - rzuciłem palenie (prawie nie palę!), nie jem czerwonego mięsa, pije zieloną herbatę i myślę
o jodze - mogłem dostać kamieniem wielkości cegły w głowę. Mogłem, ale nie dostałem tylko dlatego, że podjęte wcześniej decyzje mnie uchroniły. Normalnie jak w „Podwójnym życiu Weroniki” Kieślowskiego.
Jako że nie jestem milionerem, ani celebrytą, który po takim wydarzeniu mógłby zwierzyć się „Gali”, musiałem iść do pracy. Zakleiłem tylko fragment rozbitej szyby. W drodze do pracy nie mogłem jednak przestać myśleć o swoim cudownym ocaleniu. To jedna z takich chwil, kiedy człowiek czuje magię w powietrzu, palec boży itp. Jak po tym wszystkim mam spokojnie zasiąść za biurkiem i jakby nigdy nic wykonywać swoje obowiązki?
No i należało jednak zostać w domu. Nie byłem dzisiaj sobą. Kiedy rozmawiałem z ludźmi przez telefon czułem, że coś jest nie tak. W moim głosie brakowało pewności, zaangażowania. Nic nie mogłem na to poradzić. Dochodzę do wniosku, że są takie chwile, kiedy sprzedawca powinien „odpuścić” i zamiast kontaktować się z klientami, zająć się czymś innym. Skoro brakuje mu energii i entuzjazmu (to przecież ludzkie) to nie będzie wstanie zawalczyć, potargować się itp.
Posłuchałem więc głosu wewnętrznego i wszedłem na facebooka. W międzyczasie przygotowywałem umowy i obserwowałem zmagania „pudla Bartka” z natarczywą muchą.
Bezcenne:)
Pozdrawiam
Globus

sobota, 30 października 2010

Nowa gwiazda

Wiecie już zapewne, że nie przepadam za Bartkiem. Wiecie też, dlaczego. No to wyobraźcie sobie, że teraz w firmie jest ktoś, kogo darzę jeszcze większą niechęcią. To Krzysiu. Nowy pracownik. Właściwie powinienem napisać „gwiazda”. Podobno w poprzedniej pracy świetnie mu szło - miał rewelacyjne wyniki sprzedażowe. Musiał jednak z niej odejść, bo ...wdał się w romans ze szefową. Mało tego - szefowa to żona jakieś ważnej persony. Jednym słowem Krzysiu stanowi dla mnie zagrożenie pod każdym względem - nie dość, że ma doświadczenie i sukcesy, to jeszcze jest w dodatku amantem od siedmiu boleści.

W tej firmie tylko ja mogę romansować z szefową (jeszcze nie romansuje, ale sprawa jest w toku). Problem w tym, że Krzysiu jeszcze o tym nie wie (Bartek z kolei wie, ale mu to wcale nie przeszkadza). Wyniki sprzedażowe mam całkiem niezłe, ale założę się, że za chwilę przy „gwiazdorze” będą prezentowały się gorzej. Niestety Rudej na pewno to nie umknie. Czyli generalnie nie jest wesoło.

Najgorsze jest to, że ten nowy gość to mistrz manipulacji. Słowo daję. Nie wiem gdzie on się tych wszystkich „sztuczek” nauczył. W każdym razie wszystkie kobiety go kochają (no prawie - Ruda jest mało podatna na manipulacje) i tylko niektórzy mężczyźni się wahają. Zauważyłem, że on jakoś dziwnie zwraca się do ludzi. Jest miły, ale aż za. Ma się wrażenie, że każdemu rozmówcy mówi dokładnie to, co ten chce usłyszeć. Nie znoszę takich ludzi.

Pozdrawiam

Globus

P.S

Lubię za to rywalizację a on jest moim kolejnym rywalem

piątek, 29 października 2010

Mistrz kreacji

Jak to się mówi - nic nie trwa wiecznie. Jednych to cieszy, a innych nie.Ja należę obecnie do pierwszej grupy.Bo nareszcie czuję się dobrze. Nic mi niekontrolowanie nie drga. To wielki sukces.

Kolejna rozmowa z klientem.Ta jednak będzie wyjątkowa. Wyjątkowo się do niej przygotowałem. Mój klient jest właścicielem siłowni, nawet całkiem dużej. Przez telefon brzmiał bardzo "fit".Postanowiłem być merytorycznie świetnym rozmówcą. Byłem pierwszy raz w życiu na siłowni (jako Paker, teraz chyba bardziej wypadałoby stwierdzić-ex Paker,brzydziłem się tym przybytkiem).Miałem szczęście,bo ćwiczyłem pod okiem bardzo ładnie zbudowanej trenerki, która bardzo poważnie podeszła do zadania. Było miło, ale nigdy więcej. Moja trenerka chętnie by mnie jeszcze poćwiczyła. Miałem co do tego pewność - numer telefonu zapisany na napoju izotonicznym (nie energetycznym - tym mówię stanowcze "nie") o tym świadczył.

Wracając do klienta i moich przygotowań - bardzo się starałem. Przejrzałem całą prasę fachową (poczynając od "Shape", takie tam ładne i profesjonalne zdjęcia były).

Dokładnie 15 minut przed spotkaniem zrobiłem parę brzuszków i pompek (przeczytałem
w jednej z tych gazet, że dzięki temu przez krótki czas mięśnie są takie napompowane - efekt balona). Oczywiście Bartek-pudel miał z tego uciechę. Gwiżdżę na niego - serio. Ostatnio nasze stosunki jeszcze bardziej się pogorszyły. Wnerwia mnie, że ten gościu jest taki poprawny. Nawet kawę pije z odtłuszczonym mlekiem i miesza ją bezszelestnie. Dokładnie tak robiła moja nieboszczka babcia.

Jeszcze bardziej się zdenerwowałem, kiedy zadzwonił klient (była dokładnie ta godzina,
o której powinien siedzieć przede mną) i przełożył spotkanie. WRRRRRRR

Generalnie super tydzień - "Weselnego wuja" cały czas procesuję, jednego klienta odstraszyłem, a "fitman" nie przyszedł. Dodatkowo Ruda się spóźniła do pracy, więc jak
w końcu przyszła - z mojego "balonika" uszło powietrze (mam jednak zamiar ćwiczyć przed każdym przyjściem do pracy, muszę tylko szybciej do tej pracy dochodzić, by utrzymał się efekt).

Pozdrawiam

Globus

wtorek, 26 października 2010

Narkotykom mówię stanowczo nie!

No i byłem na imprezie.No i było całkiem fajnie:) To chyba była pierwsza impreza w moim życiu, na której nie wypiłem ani grama alkoholu.Nie dlatego, że zamieniam się
w całkowitego abstynenta,po prostu od siedzącego trybu życia (mało wspinania, dużo jedzenia itp.) zaczęło mi się robić ciasno w spodniach. Jak na razie mam tylko jeden garnitur,więc jeśli się w niego nie zmieszczę to moje życie zawodowe na pewno na tym ucierpi.Względnie dobry wygląd jest wpisany w mój zawód.
No,więc nie piłem alkoholu,ale coś pić musiałem. Wybrałem więc pewien znany napój energetyzujący.Dokładnie dwa. Wróciłem do domu i nie mogłem zasnąć do 3. O godzinie
6 musiałem wstać, jeśli nie chciałem się spóźnić do pracy. No,więc wstałem,ale musiałem się czymś „ocucić”. Kawa wydała mi się za mało skuteczna.Wybrałem więc pewien znany napój energetyczny:) Dokładnie dwa:) W czasie drogi do pracy napotkałem „uliczną kampanię reklamową” pewnego znanego napoju energetycznego. Rozdawali puszki.Jak coś dają za darmo to zawsze biorę - tego nauczyła mnie mama. Dotarłem do pracy.Siedząc przy biurku z rozpędu otworzyłem napój i wypiłem.To był mój błąd - odleciałem.Dostałem lekkich drgawek i czułem się pobudzony aż za bardzo. Nie mogłem się skupić na żadnej czynności,a za pół godziny miałem się widzieć się z klientem.Gdybym chociaż miał kaca to klientowi mogłoby się to wydać zabawne (oczywiście,jeśli odznaczałby się DUŻYM poczuciem humoru). Przesadzenie z ilością napoju energetycznego jest po prostu żałosne.
Ze spotkania nie wiele pamiętam tak naprawdę. Skupiłem się bardzo na tym,żeby opanować drżenie rąk i kolan. Nie rozumiem więc, czemu trzymałem w ręce długopis, próbując go przekładać przez palce. Spadł mi chyba z dziesięć razy. Za każdym razem spadał mi
z ogromnym hukiem (albo tylko mi się tak wydawało) i jak najszybciej go podnosiłem. Mój rozmówca przyglądał mi się coraz uważniej, aż w końcu zapytał: „Przepraszam, ale czy pan nie jest pod wpływem narkotyków?” Na co ja odpowiedziałem niczym uczeń niedzielnej szkoły – narkotykom mówię stanowczo nie! Bez sensu. Mogłem powiedzieć, że źle się czuję albo coś w tym stylu. Moja odpowiedź raczej nie przekonała mojego klienta. W każdym razie nie podpisał umowy i szybko wyszedł.
Morał z tej historii jest prosty - lepiej pić alkohol niż energetyczne napoje. Na ewentualnego kaca można kupić w aptece różne tabletki. Na zatrucie po energetykach nie. Od jutra piję tylko kawę.
Mądry po szkodzie
Globus
P.S
Czy wam też zdarzyła się kiedykolwiek taka głupota? Czy jestem jedyną ofiarą takiego przedawkowania? Czy można stracić klienta w bardziej żałosny sposób?

Okropny wujaszek

W najgorszych snach nie sądziłem,że będę miał takiego klienta.„Weselny wujaszek” stał się „upiornym wujaszkiem”.Początkowo myślałem, że faktycznie potrzebuje on paru dni do namysłu.To znaczy, że przez te parę dni będzie o mojej ofercie myślał („oczywista oczywistość”).Okazało się inaczej.Spotykamy się i jak byliśmy w punkcie B, tak teraz jesteśmy w A.Tak jakby poprzedniego spotkania w ogóle nie było.Dodam, że „upiorny wujaszek” to nie jakaś leciwa osoba, która może mieć kłopoty z pamięcią. To mężczyzna około 50-tki, dobrze zbudowany, z powabną dwudziestką przy boku - na weselu jej nie było, bo żona wujaszka tego sobie nie życzyła.Zresztą ona też przez wrodzoną delikatność nie przyprowadziła swojego przyjaciela (banał - trener fitness).A ja,jako teoretycznie zupełnie obca osoba, dowiedziałem się wszystkiego na weselu. Strach pomyśleć,jaką wiedzę posiada bliższa rodzina…
W każdym razie musiałem mojemu klientowi przedstawić jeszcze raz ofertę. (Nadal nie przeszliśmy na ty).To było okropne.Spontaniczność nie jest jeszcze moją najmocniejszą cechą.Byłem pewien,że pewne zagadnienia mamy już za sobą, więc przygotowując się do rozmowy zwracałem uwagę na inne rzeczy.To był mój błąd.
Ludzka pamięć jest zawodna:) Rozmawiając z klientem cały czas zerkałem do notatek (przyznaję, trochę nerwowo).To chyba nie robiło dobrego wrażenia na moim rozmówcy, ale nie dał mi tego odczuć.W duchu przeklinałem swoją leniwość. Gdybym naprawdę chciał się dobrze przygotować do rozmowy,to zamiast wspinać się do 23.00 w Reni Sporcie,siedziałbym nad papierami.To znaczy byłem przygotowany na spotkanie, ale... następne.To znaczy w sytuacji,gdyby wujaszek nie chciał usłyszeć jeszcze raz, o czym rozmawialiśmy wcześniej.Mogłem jednak to przewidzieć.Nawet więcej - powinienem to przewidzieć.
Zero zaskoczenia: „Muszę jeszcze się zastanowić nad pańską ofertą, spotkajmy się za parę dni”. W takiej sytuacji nie można zrobić nic innego, niż z przyklejonym uśmiechem na twarzy powiedzieć - „oczywiście, proszę się nie spieszyć”.
Odprowadziłem mojego rozmówcę smutnym wzrokiem (ale uśmiech cały czas był tam, gdzie jego miejsce - na wszelki wypadek, gdyby jednak wujek się odwrócił,by spojrzeć na swą ofiarę raz jeszcze).Nie zrobił jednak tego.Żwawym krokiem zmierzał w kierunku za bardzo efektownej, bezczelnie młodej dziewczyny.To chore,ale w pierwszej chwili pomyślałem: „ma pieniądze, będę o niego walczył” :) Oczywiście nie wykluczam,że jest czuły, opiekuńczy, ma gołębie serce,wspaniały charakter itp.
Pozdrawiam
Globus
P.S
Cały czas mam przed oczami widok wujka z wnusią. Teoretycznie to nie jest moja sprawa, ale nie daje mi on spokoju. Czy uczucia można kupić? Czy gruby portfel dodaje atrakcyjności? Czy jestem naiwny, że czasami wierzę, że jest inaczej?

czwartek, 21 października 2010

Sza la la, szalala mydełko Fa

Moi sąsiedzi są dziwni.Tak chyba każdy może powiedzieć,ale moi są szczególni.Na dole mam czteroosobową rodzinę: matka,ojciec i dwie córki (bliźniaczki, obie po 18 lat).Jedna ma ambicję być Lady Gagą w najbliższej okolicy,a druga marzy o tym,by wstąpić do klasztoru.Nawet fajna jest.Ma na imię Rozalia,cicha, spokojna - zupełne przeciwieństwo reszty rodziny.Jej matka jakoś nie może pogodzić się z tym klasztorem, więc opowiada sąsiadom, że jej córka ma objawienia.Dam sobie głowę uciąć - matce wydaje się,że to najlepsze wytłumaczenie z możliwych.Kosmos.Mam jeszcze sąsiada na górze.To jest prawdziwy „aparat”. Pozornie spokojny mężczyzna w średnim wieku - skromne spojrzenie, serdeczność w głosie, chęć pomocy wszystkim (nawet,jeśli tego nie potrzebują).Rano jednak budzi się w nim DEMON. Stając przed lustrem słyszę wszystkie hity „chodnikowego disco”.Gość kocha te klimaty. Dzisiaj jest „Mydełko Fa”.Szlagier.Dawno go nie puszczał.Zgaduję, że znowu się zakochał, a ten utwór wyjątkowo romantycznie go nastraja.
Jestem człowiekiem wyjątkowo wrażliwym na muzykę.Czasami potrafię przez cały dzień nucić jakiś utwór, który wyjątkowo mi się podoba. Sęk w tym, że owo „mydełko” nie podoba mi się zupełnie, a słyszę je cały czas! Jadąc autobusem patrzyłem na co ładniejsze buzie, a tu nagle..trach! - wodospad, mydełko i „szabadabada”.
Normalnie każdego dnia staram się nad sobą pracować. To chyba normalne.W pracy dbam
o to, by sprawiać wrażenie człowieka pogodnego i konkretnego. Patrzę rozmówcy w oczy, nie chowam rąk pod stołem i staram się, by cały ten mój „body language” był jak najbardziej „pro’. Dzisiaj dodatkowo pilnuję się, by nie śpiewać „Mydełka Fa”- życie. Jak to się mówi, każdy dzień niesie ze sobą nowe wyzwania.
Przypomniałem się dzisiaj „wujaszkowi”.Pamięta, pozdrawia i jak tylko będzie w mieście to się umówi na konkretny termin. Super.
Miałem w sumie umówionych dzisiaj pięć spotkań,z czego trzy się nie odbyły bo coś tam...
i musiałem je przełożyć na kiedy indziej.Problem w tym, że ostatnio jestem tak fantastyczny, że wszyscy chcą się ze mną umawiać,z wyjątkiem Rudej,która to ostatnio nie mam czasu
(spokojnie, spokojnie - pracuję nad tym).Na szczęście, jakimś cudem udało mi się zgrać wszystkie terminy:)
Pierwszą klientką była nauczycielka.Chcę, żeby każdy następny mój rozmówca tak się zachowywał. Generalnie ona się nie orientuje i zdaje się na mnie (polecił mnie jakiś znajomy - ma się tę renomę:)).Czyli jestem do przodu.
Następny klient to właściciel szkoły tańca.Zaskoczył mnie znajomością tematu. Niestety na parę jego pytań dałem (tak mi się wydaje) nie satysfakcjonujące odpowiedzi.Zwyczajowo widzimy się za parę dni, ale mam czarne myśli.Coś poszło nie tak, tylko nie wiem co.
Generalnie coraz więcej klientów mi „wchodzi”.To cieszy, ale nie ukrywam, że to są mało wymagający klienci.Po prostu oni przychodzą do mnie z zamiarem podpisania umowy.Są już od początku „na tak”, więc praktycznie żadna w tym moja wielka zasługa, że się decydują. Chcę więcej...
Pozdrawiam
Globus

poniedziałek, 18 października 2010

Wiejskie wesela są super

Jakiś czas temu udało mi się odnowić kontakt z moim dawnym kolegą
z podstawówki.Okazało się,że mieszka całkiem niedaleko mnie.Spotkaliśmy się parę razy na piwku, było miło,poznałem jego przyszłą żonę.Co prawda wspominał coś o tym, że się niedługo żeni,ale nie spodziewałem się zaproszenia.A tu niespodzianka! Zawsze lubiłem tego typu imprezy.Jak jeszcze okazało się,że wesele będzie za miastem to moja radość był tym większa.Bawiłem się świetnie,tańczyłem (choć normalnie tego nie robię) i poznałem mnóstwo ciekawych osób.Szczególnie jedna zapadła mi w pamięć - wujek panny młodej.Nie był on typowym weselnym wujkiem, który już od początku imprezy ledwo chodzi i bierze sobie za punkt honoru obtańcowywanie każdej panny.Ten był inny i wyraźnie odznaczał się na tle pozostałych.Widać było, że on za takimi imprezami nie przepada.
W każdym razie impreza się skończył, ja przespałem cały kolejny dzień
i powróciłem do pracy.Już zaczęły mi się co poniektóre twarze z wesela „zamazywać”- tylko pana młodego poznałbym na 100%,ale panny młodej już niekoniecznie (pamiętajcie, że po pierwsze widziałem ją tak naprawdę tylko dwa razy, czyli na weselu i kiedy spotkałem się z kumplem na piwie. Po drugie - w obu sytuacjach piłem alkohol, a zawsze po nim mam problemy z pamięcią.Po trzecie to żona mojego kumpla, więc starałem się zbytnio jej nie przyglądać. Taka mała dygresja:)

Nie uwierzycie, kto został moim nowym klientem - ten dziwny wujek! Jego od razu rozpoznałem, zresztą on mnie też.Myślałem, że w związku z tym rozmowa będzie przebiegała przyjemnie (w końcu jakby nie było piliśmy razem wódkę,
a w Polsce nic bardziej nie łączy ludzi).Nic bardziej mylnego. Weselny wujek przyszedł na spotkanie z nastawieniem „przekonaj mnie”.Nie liczyło się tak naprawdę to, że parę dni temu świetnie się razem bawiliśmy.Miałem nawet wrażenie, że jestem przez to gorzej odbierany.
Wyczerpałem wszystkie możliwe znane mi metody.Ani „w jaki sposób nasza oferta mogłaby dla pana (tak - jesteśmy na per „pan”) satysfakcjonująca” ani
„z mojego doświadczenia wynika…”.Nic do niego nie trafiało.
Skończyło się na tym,że wujek stwierdził, że potrzebuje parę dni do namysłu.Więc on się namyśla i widzimy się w środę.Super.
Pozdrawiam
Globus

piątek, 15 października 2010

Życie

Pozbyłem się kompleksów.Jak to się mówi - lepiej późno, niż wcale.Co ciekawe nie do końca nawet byłem świadomy tego,że je mam:)Stosunkowo niedawno zdałem sobie z tego sprawę.Pochodzę z małej miejscowości,do Krakowa przyjechałem na studia i (co to ukrywać) przeżyłem ogromny szok.Wszystko było większe i bardziej skomplikowane.Nie mogłem się początkowo przyzwyczaić do panującego hałasu.To jednak trwało dosłownie chwilę.Bardzo szybko Kraków stał się moim drugim miastem rodzinnym. Sęk jednak w tym, że w środku mnie ciągle tkwił „chłopak” z małego miasteczka (nawet więcej - wsi),który czuł się gorszy.
Bardzo często, kiedy wkładałem garnitur bałem się,że ktoś mnie zdemaskuje.To śmieszne,ale właśnie tak było.Może stąd wynikały moje początkowe problemy z klientami? Miałem wrażenie,że gram,udaję.Gdzieś tam w środku czułem,że bardziej niż garnitur pasują mi kalosze i spodnie ogrodniczki.Z czasem zauważyłem,że nie tylko ja tak mam.Jest nas o wiele więcej.Z pozoru pewni siebie,a tak naprawdę zalęknieni. Taka świadomość ułatwia kontakt z ludźmi.
Patrzę więc na moich klientów tak,jak na normalnych ludzi.Mają swoje gorsze lub lepsze dni,dokładnie tak jak ja.Jeśli coś mi z nimi idzie nie tak to dlatego,że nie potrafię odpowiednio z nimi rozmawiać.Potrafię zainteresować Rudą, potrafię i każdego potencjalnego klienta.Proste.Grunt to dobra motywacja i pozytywne nastawienie.
Wszystko pięknie,tylko Bartek ma dokładnie takie same przemyślenia. Wydaje mi się, że jest nawet trochę do przodu - wczoraj miał urodziny i dostał książkę „Wyższa szkoła retoryki”.Znając jego przeczyta ją od deski do deski (robiąc notatki na tych jego obrzydliwych łososiowych karteczkach)i będzie ćwiczył na nas, a potem na klientach. Ja kończę „Alchemię sprzedaży”,lepiej późno niż wcale.
Z Rudą idzie mi z kolei trochę gorzej.W mojej „biblii sprzedawcy” jest wyraźnie napisane,że nie można być natarczywym, tylko trzeba klientowi raz na jakiś czas przypominać o swojej ofercie. Bombardowanie mailami i SMS-ami przynosi odwrotny skutek. Sęk w tym,że mam 100% pewności,że moja oferta jest wyjątkowa.
Pozdrawiam
Globus

piątek, 1 października 2010

Sukcesów ciąg dalszy

Tak sobie myślę, że sprzedawca jest w pewnym sensie magikiem. Czasami musi stworzyć coś z niczego. Nie mogę przestać myśleć o mojej randce z Rudą. Ciągle widzę analogie między nią a moim zawodem. Zawsze znajdzie się ktoś,kto zaoferuje twojemu klientowi tańszą/lepszą ofertę. Na przykład taki Bartek mógłby zaprosić Ruda na pięć super drogich kolacji pod rząd. Ja niestety tylko na jedną. Podobnie ma sprzedawca. Sukces jednak polega na tym, że owszem biorę pod uwagi niedostatki mojej oferty, ale skupiam się na tym, co jeszcze mogłoby ją uatrakcyjnić. Tak jak radził Pankiewicz w „Alchemii” czasami tę informację trzeba po prostu od klienta wyciągnąć. Następnym razem zaproszę Rudą na ścianę,tam Bartek jej w życiu nie zabierze.
Przynudzam Was szczegółami z mojego życia prywatnego, ale wybaczcie mi i zrozumcie. Od dłuższego czasu istniała dla mnie praktycznie tylko praca. Teraz moje życie nabrało(nie boję się tego słowa) rumieńców.
Ponieważ nie samymi randkami człowiek żyje musi się też znaleźć miejsce na pracę. Tu też nie idzie mi najgorzej. Statystycznie biorąc 2 na 10 klientów podpisuje ze mną umowę. To naprawdę sporo. Niektórzy są naprawdę komiczni(pisałem przecież, że moi klienci to Marsjanie. Miałem spotkanie biznesowe z pewną kobietą. Taka dobrze zachowana 40-latka, całkiem atrakcyjna. Przez pierwsze dwadzieścia minut spotkania sprawiała wrażenie bardzo konkretnej i pewnej siebie. Momentami nawet się jej bałem- wolę, jeśli klienci nie do końca wiedzą, czego potrzebują. W pewnym momencie mojej rozmówczyni zadzwonił telefon i wyszła na chwilę, by odebrać. Wróciła zupełnie inna osoba-uśmiechnięta, z błędnym, nieobecnym wzrokiem. Miałem wrażenie, że kiedy do niej mówię wcale mnie nie słucha. Błąkał się jej taki uśmieszek na twarzy. Mogę tylko przypuszczać, kto do niej dzwonił. W każdym razie jestem mu bardzo wdzięczny. Umowa została podpisana. Nie zrobiłem niczego szczególnego, byłem po prostu sobą. Spojrzałem też na tą klientkę jak na człowieka, który ma lepsze i gorsze dni.
Mam nieodparte wrażenie, że wszystko mi się ostatnio udaje. Jednym słowem trening czyni mistrza. To wszystko dzięki temu,że trenuje mój „mięsień konsekwencji”. To działa.
Pozdrawiam
Globus

środa, 29 września 2010

Czy warto było

Jak pamiętacie Ruda zgodziła się ze mnę umówić. Ten spektakularny sukces zawdzięczam oczywiście „Alchemii sprzedaży”. Wcześniej nie miałbym na tyle odwagi by jej to zaproponować. A nawet, jeśli bym się odważył to nie potrafiłbym odpowiednio sformułować pytania, by się zgodziła. Im lepszym jestem sprzedawcą, tym lepiej układa mi się w relacjach damsko-męskich. Nie ustrzegłem się jednak przed drobnymi błędami, z czym się z Wami podzielę.
Pamiętacie, że Ruda zgodziła się ze mną wyjść, po odpowiednio sformułowanym pytaniu(taki mały trik sprzedażowy - potraktowałem randkę ze mną jak ofertę do przehandlowania klientowi). W każdym razie podziałało. Na pytanie – gdzie musiałbym ją zaprosić by zgodziła się ze mnę wyjść wymieniła bardzo drogą i szykowną restaurację. Oczywiście w pierwszej chwili bardzo się ucieszyłem (ale nie dałem tego po sobie znać - „poker face”). Zaraz jednak przypomniała mi się kolejną mądrość z „Alchemii”- krytyczne przyjrzenie się swojej ofercie. Właśnie tego nie zrobiłem. O dziwo moje roztargnienie nie spowodowało braku zainteresowania moją ofertą. Ucierpiał tylko mój portfel. Teraz nie będę jeść przez najbliższy tydzień i unikał pani, od której wynajmuje mieszkanie(tylko do 1).
Generalnie jednak było bosko. Fajnie jest, chociaż przez moment poczuć się jak osoba z grubym portfelem. Naprawdę miałem gest - było świetne wino(może nie w smaku, ale rocznikowo. W każdym razie Ruda doceniła jakiegoś jego walory), pyszne jedzenie, ( chociaż małe porcje, więc wróciłem do domu głodny. Widocznie jak ktoś jest burżujem to przyzwyczaja się do braku sytości).
Na kolacji byłem dowcipnie złośliwy(podobało jej się to) i przebojowy. Bardzo szybko zorientowałem się, że to nie jest nasza ostatnia randka. Ruda opowiadała trochę o sobie a ja ją uważnie słuchałem („Alchemia” to kopalnia wiedzy o stosunkach damsko-męskich) i w odpowiednich momentach przytakiwałem albo mówiłem „ to smutne”, „ naprawdę powinnaś mniej pracować”. Byłem z siebie dumny.
Na koniec odprowadziłem ją pod mieszkanie - zamknięte osiedle, super „wypasione”. Odważyłem się nawet na buziaka - nie dostałem w twarz( miałem pewne obawy, bo kiedyś już mnie to spotkało). Nagle czar prysł, Rudej zadzwonił telefon, odebrała i usłyszałem - Bartek właśnie wracam do domu, więc oddzwonię za 10 minut, ok?. Oczywiście mogło chodzić o zupełnie inną osobę(w końcu jak to się mówi- nie jednemu pudlowi Burek), ale miałem jakąś dziwną pewność, że to właśnie jest ten lizus.
Czemu kobiety takie są? Czemu zwodzą, pozostawiają w niepewności mężczyznę i spotykają się z innymi? Czy miłość/romans zawsze musi wyglądać jak transakcja biznesowa?
Pozdrawiam
Globus

sobota, 25 września 2010

Po nitce do kłębka

Są takie chwile w życiu kiedy człowiek zaczyna się zastanawiać, czy kiedykolwiek będzie"miał z górki". Mnie też to ostatnio dręczyło. Chyba zresztą sami mieliście takie wrażenie. Miałem momenty załamania. Wydawało mi się, że się do tego nie nadaje. Jestem zwykłym chłopakiem, lubię chodzić na imprezy, posłuchać dobrej muzyki i kocham się wspinać. Garnitur bardzo często mnie uwierał. Rozumiecie, że to tylko taka metafora, prawda? Przyznam się, że nigdy wcześniej nie nosiłem garnituru więc ten, który sobie kupiłem był trochę za dużo, ale za to bardzo wygodny. Coś jak dres tylko w wersji glamour. Czułem się jednak mimo to, jakbym był przebrany a nie ubrany. Oczywiście przebrany za kogoś kim nie jestem. To był chyba mój największy błąd. Prawda jest taka, że każdy z nas ma więcej niż jedno oblicze. Do tej pory byłem Pakerem(no prawie, ale niewiele mi brakuje)w garniturze. Siłą rzeczy sprawiałem więc wrażenie osoby nieautentycznej. Teraz to się zmienia. Wiem, że mogę być cholernie dobrym sprzedawcą. Nie muszę naśladować gogusia Bartka(żeby nie było-lubię go nawet) muszę być sobą.
Zaczynam zmieniać swój sposób myślenia(oczywiście pod wpływem lektury „Alchemii sprzedaży”). Zamiast stresować się jakimś problem próbuje traktować go jako przeszkodę do pokonania. Akurat w pokonywaniu przeszkód jestem dobry. Prosty przykład - od dwóch tygodni próbowałem skontaktować się z pewnym klientem. Był dla mnie zupełnie nieuchwytny. Jeszcze jakiś czas temu bym się poddał i rozpamiętywał porażkę. Teraz niczym rasowy detektyw zdobyłem jego drugi numer telefonu(nie pytajcie w jaki sposób - nie chcielibyście wiedzieć). Opłaciło się - klient wszedł i chyba mu trochę zaimponowałem. Czyli ma się tego „bajera”. Zaczynam tez bardziej krytycznie podchodzić do tego, co proponuję klientowi. Próbuję wyprzedzić jego ewentualne pytania. Zgodnie z zaleceniami „Alchemii” wykreśliłem ze swojego słownika słowo „dlaczego”. Jeśli ktoś odmawia mi pytam po prostu - co musiałbym zrobić, żeby nasza oferta pana zainteresowała? To niby nic wielkiego, czysta kosmetyka, ale działa. Oczywiście nie w każdym przypadku, ale w większości.
Teraz muszę podzielić się z Wami najradośniejszą nowiną - „ ABC sprzedawcy” przydaje się również w kontaktach z kobietami. Po prostu podszedłem do Rudej i zapytałem wprost - gdzie mógłbym cię zaprosić, żebyś zgodziła się ze mnę umówić wieczorem? Tak po prostu. Chcecie wiedzieć co było dalej?
c.d.n
Pozdrawiam
Globus

środa, 22 września 2010

Na naukę nigdy nie jest za późno

Ostatnim razem wspominałem Wam, że przymierzam się do lektury „Alchemii sprzedaży” Konrada Pankiewicza. Nie mam za dużo czasu i często po pracy jestem zmęczony, ale i tak staram się, chociaż przekartkować tę książkę. Na razie zwracam uwagę na rozdziały, które mają interesujące tytuły. Nie wiem czy to właściwa metoda, ale jakoś nie mogę zmotywować się do przeczytania tej książki od deski do deski. Wydaje mi się jednak, że ogólne pojęcie o tym jak sprzedać „deskę do prasowania” już mam. Zawsze wydawał mi się wymowny dowcip, który usłyszałem w jakimś skeczu Marcina Dańca: pewien sprzedawca w sklepie opowiada jak zarobił milion złotych - po prostu sprzedał haczyk na ryby. Rozmówca dopytuje się jak mu się udało. Ten odpowiada, że zasugerował klientowi odpowiedni model, dzięki któremu złapie naprawdę dużą rybę. Potem polecił kamizelkę (na wszelki wypadek) i łódkę. Ponieważ w jakiś sposób tę łódkę trzeba będzie przetransportować nad wodę potrzebny jest duży terenowy samochód. Klient posiadał mały, więc sprzedawca zaoferował mu większy. Rozmówca jest pod wrażeniem, nie może zrozumieć, w jaki sposób ktoś, kto przyszedł tylko po haczyk, zdecydował się na zakup samochodu. Sprzedawca na to odpowiada, że klient właściwie przyszedł po tampony dla żony. Został więc uświadomiony, że skoro weekend nie będzie zbyt ciekawy(nie muszę być zbyt dosadny, prawda? Rozumiecie, o co chodzi?) to dobrze by było, gdyby pojechał na ryby.
Może ten dowcip w oryginale nie brzmi dokładnie tak, ale przekaz pozostaje ten sam. To po prostu magia. Pankiewicz wspomina, że w relacji sprzedawca - klient, obie strony muszą czuć się wygrane. To chyba jest całkiem dobry przykład.
Niektórzy klienci nie do końca uświadamiają sobie, co im jest potrzebne do szczęścia. Naszą rolą jest (czasami oczywiście) wskazanie właściwej drogi.
Niemal w każdy napotkanym rozdziale podkreślana jest rola konsekwencji. Wiedzieliście, że Walt Disney aż 302 razy spotkał się z odmową, zanim znalazł źródło finansowania. Na pewno nie jeden człowiek na jego miejscu by się zniechęcił. Zaczynam, więc ćwiczyć ten mój „mięsień konsekwencji”(swoja drogą to naprawdę świetne określenie). Czuję, że właśnie z tym mam problem.
Pozdrawiam
Globus
P.S
Niedługo przejdę do praktyki - trzymajcie kciuki!

sobota, 18 września 2010

Wizerunek jednak jest ważny

Wirtualny świat wciąga - mówię Wam. Jeszcze parę tygodni temu nie miałem praktycznie pojęcia o serwisach społecznościowych i tego typu rzeczach, a teraz prowadzę nawet bloga. Zacząłem się ostatnio zastanawiać nawet nad tym jaki wpływ ma na nasze życie wizerunek. No bo nikt mi nie powie, ze na przykład Facebook jest miejscem gdzie przynajmniej część osób taki swój wizerunek kreuje. Nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi na to jak ważną funkcję spełnia on w życiu ludzi. Wcześniej nie przywiązywałem do tego wagi. Ubierałem się po prostu schludnie(czyli w ciuchy, które nie były noszone dłużej niż cztery dni), mówiłem zawsze to co myślałem i właściwie tyle.
To może nie był błąd, ale na pewno w pewnym stopniu naiwność, z której już dawno powinienem wyrosnąć. Uświadomił mi to nie kto inny jak Bartek. Oto przykład - mamy w firmie trochę mało rozgarniętą sekretarkę. Generalnie jakoś nie zwracałem na nią większej uwagi. Nic do niej nie miałem, przypuszczam nawet, że jest ona bardzo sympatyczną osobą. Nigdy jednak nie powiedziała niczego, co wzbudziłoby moje zainteresowanie. Oczywiście Bartek ma zupełnie inne podejście do ludzi. Wydaje mi się, że gdyby w naszej firmie obywały się wybory mistera zostałby uhonorowany tytułem "najsympatyczniejszego kandydata"(na koronę nie miałby szans). Fakt jest jednak taki, że wszyscy go lubią, w tym wspomniana sekretarka. Nie da się ukryć, że bardzo nad tym pracuje - kwiaty, kawa, opowiadanie dowcipów, śmianie się z cudzych docipów - jednym słowem czynności, przed którymi ja zawsze się wzbraniałem. Nie zrozumcie mnie źle, lubię ludzi, ale nie znoszę się do nich przymilać. Nie za dobrze na tym wychodzę. Okazało się że nasza sekretarka ma kuzyna, który chciałby skorzystać z naszej oferty. Prawdopodobnie ze względu na sympatię , jaką darzy Bartka skierował kuzyna właśnie do niego. W tym konkretnym przypadku bycie super miłym, emaptycznym gościem dało mu konkretne korzyści materialne. Kiedy ja byłem empatyczny(pamiętacie jak wdrażałem w życie "Sekret"?) to kończyło się to na oddawaniu bezdomnym ostatnich pieniędzy. Muszę nad tym popracować. Wydaje mi się bowiem, że Bartek wykorzystuje te umiejętności w kontaktach z klientami. To nawet pocieszające. Podejrzewałem go o wprowadzanie ich w stan hipnozy. Jestem pewien, że tego nigdy bym się nie nauczył. W każdym razie jestem na najlepszej drodze - mam konto na facebooku. To kopalnia wiedzy o relacjach między ludzkich. Trochę się już dzięki niemu nauczyłem. Po pierwsze ludzie "lubią" cię jeśli ty ich lubisz. Po drugie ludzie interesują się tobą jeśli ty się nimi interesujesz. Prosty przykład: ktoś pisze na facebooku, że ma kiepski dzień, super dzień itp. fascynujące refleksje na temat swojego życia. Nie można takiego wpisu zostawić bez komentarza. Trzeba odpisać(i to szybko) w sposób dowcipny i miły. Postanowiłem dbać o moich przyjaciół w realu tak samo jako o tych wirtualnych.
Idea facebooka
http://statichg.demotywatory.pl/uploads/2932_500.jpg
Pozdrawiam
Globus
P.S Zakładajcie konta na facebooku!

czwartek, 16 września 2010

Cenna lekcja

Ostatnio mam jakiś mały spadek formy. Dlatego nawet pisać mi się nie chciało przez ostatnie dni. Nie wiem czym to jest spowodowane, może po prostu jestem zmęczony? W każdym razie moje wyczyny wspinaczkowe są raczej marne. Przeważnie jak tylko dopada mnie "skałowstręt" to odpuszczam i wracam do domu. Na panelu jest podobnie, z tą tylko różnicą, że tam łatwiej się obijać. A to robisz sobie kawę, a to rozmawiasz się znajomymi. Nawet jeśli mój trening nie był zbyt treściwy, to i tak wracam stamtąd w dobrym nastroju. Jestem mistrzem w czynnościach pozornych. Dlatego tak lubię panel.
Tu nie da się oszukiwać samego siebie
http://www.climb.pl/wp-content/uploads/2009/08/zabojstwo-DSC06365-72.jpg
A zupełnie zmieniając temat, to chcę być lepszym sprzedawcą. Teoretycznie wiem, co powinienem zrobić. Problem w tym,że w praktyce mi nie wychodzi. Pożyczyłem ostatnio od kolegi "Alchemię sprzedaży". Na razie leży u mnie na półce koło łóżka i czeka aż będę w lepszej formie. Ostatnio kiedy wracam z pracy to padam z nóg. Nie mam siły przeczytać nawet nagłówka gazety, a co dopiero książki. Muszę jakoś się zmotywować. Czuję, że jest tego warta. Okładka kusząco obiecuje: "Właśnie czytasz najważniejszy tekst w swoim życiu. A teraz pomyśl, że dzięki tej książce zdobędziesz wiedzę, która wykracza daleko poza sprzedażowe triki. Teraz wszystko zależy od Ciebie". Brzmi super. Jeszcze jak by mi się tak chciało ją przeczytać, jak mi się nie chce...
Zapomniałem się Wam pochwalić, że dostałem od znajomych rybkę. Nie sądziłem, że takie małe żółte stworzenie może dać tyle radości. Jak wracam do domu, to ktoś na mnie czeka. Na razie to tylko rybka,ale lepsza ona niż nic.
Pozdrawiam
Globus
P.S Zobaczycie - dam rade, przeczytam "drania" od deski do deski!

sobota, 11 września 2010

Mięso

Czasami mężczyzna potrzebuje tak niewiele do szczęścia. Naprawdę. Jestem w stanie zgodzić się z feministkami, że mężczyzna nie jest skomplikowaną istotą. W moim przypadku w dobre samopoczucie wprawiłaby mnie kolacja, na którą zaprosili mnie przyjaciele. Było wino (nawet nie wiem jakie, nie jestem smakoszem - dla mnie każde jedno wino jest dobre) i pyszna półkrwista wołowina. Mógłbym napisać poemat na jej temat(gdybym umiał). Jest jakiś związek między słuszna porcją steku, a zadowoleniem z życia. Sama atmosfera przy kolacji nie byłą jakaś szczególna. Moi znajomi są prawnikami i to dosyć specyficznymi - w kółko rozmawiają tylko o pracy. No i o mnie, a właściwie o braku kobiety w moim życiu. Po prostu czułem, że wraca do mnie cały „power”. Rozmawiając dzisiaj z potencjalnymi klientami byłem bardzo pewny siebie. Może czasami aż zbyt, ale i tak mogę zaliczyć ten dzień do owocnych. Mam perspektywy. Mam o czym myśleć przez najbliższe kilka dni. Mam spotkania z klientami, czyli mam dla kogo się starać. Dla mnie bomba. Jedyny przykry akcent to nieobecność Rudej w pracy. Jak się później okazało zachorowała. Niesamowicie mnie to…zaskoczyło. Oczywiście ona mnie intryguje, jest osobą, która w jakimś sensie napędza mnie do działania, ale zarazem cyborgiem. To kobieta równie perfekcyjna jak jej idealnie pomalowane paznokcie. Takie osoby po prostu nie mogą chorować, bo jest to sytuacja niezaplanowana. Wiele mogę sobie zarzucić, ale akurat zdrowie mam końskie. To wstrętne, ale przyznam się Wam, że przez moment poczułem satysfakcję. Z nas dwojga, to ja mam większą odporność organizmu. To tylko krok od tego, by zrównać się z Rudą stanowiskami. Żeby nie było - pomyślałem tak dosłownie przez chwilę. Jestem normalnym, wrażliwym facetem. Dlatego wysłałem jej wiadomość na facebooka. Odpowiedź dostałem szybciej niż się spodziewałem. Brzmiała ona dokładnie tak: „Wracaj do pracy i nie przeszkadzaj mi w mojej. To, że zostałam w domu nie znaczy, że nic nie robię. Pracuję zdalnie. Pozdrawiam”. To jest kobieta mojego życia.
Pozdrawiam
Globus

środa, 8 września 2010

Dzień jak co dzień

Zaczynam powoli tracić entuzjazm. Nie chodzi tylko o pracę, ale generalnie o wszystko. Większość moich rówieśników albo ma rodzinę albo na tyle stabilną sytuację finansową, że może o niej myśleć. Ja nie mam nic. Szczególnie od momentu, kiedy uwierzyłem w ten cały „Sekret”. Postępowanie jakby się miało mnóstwo pieniędzy przyciągnęło do mnie tylko same długi. Nawet u pani w sklepiku koło mojego mieszkania (bardzo małej kawalerki). Obdarowując bezdomnych zapomniałem o sobie, a przede wszystkim o mojej pustej lodówce. Niby dla wspinacza takiego jak ja to żaden dramat, bo im mniej się waży tym lepiej, ale to mnie nie podnosi na duchu. Najbardziej przeszkadza mi to, że zacząłem obsesyjnie myśleć o pieniądzach. Z oszczędności nawet od tygodnia się nie wspinałem.
Moi znajomi żyją zupełnie inaczej: wychodzą do kina, teatru, byli w tym roku na wakacjach(!). Zastanawiam się, co robię nie tak. Przecież pracuje po godzinach, wykorzystuje produktywnie każdą minutę w pracy(przynajmniej się staram). Nie mam z tego jednak nic. Moje dni układają się według schematu: praca, dom, praca. Nigdy nie chciałem żyć w ten sposób, co więcej obiecałem sobie kiedyś, że moje życie nigdy nie będzie tak wyglądało. Patrząc dzisiaj w lustro widziałem sfrustrowanego materialistę. Najgorsze jest jednak to, że nie czuję radości z tego, co robie o satysfakcji nawet nie wspominając. Chciałbym to zmienić, ale kompletnie nie mam pomysłu, w jaki sposób.
Miałem dzisiaj dwa spotkania z klientami. Oba równie udane jak walki Gołoty. Raptem kilka minut i było po wszystkim. Zastanawiam się, czemu ci ludzie nie mając 100% pewności, że podpiszą ze mną umowę umawiają się na spotkanie. Chyba tylko z czystej złośliwości. Coś na zasadzie „poprzymilaj się małpko do nas, a mi i tak na koniec nie damy ci banana”. Czasami wydaje mi się, że w wielu ludziach tkwi sadysta. Ostatnimi czasy mam do nas czynienia głównie z takimi.
Pozdrawiam
Globus

wtorek, 31 sierpnia 2010

Nie tędy droga

Moja nowa filozofia na razie jeszcze nie przynosi spodziewanych rezultatów. Wiem jednak, że to tylko chwilowe. W każdej wolnej chwili oddaję się wizualizacji. Po prostu wyobrażam sobie, jak będę się czuł, kiedy klienci sami będą zabiegali o rozmowę ze mną, a pewna kobieta będzie chciała mnie bliżej poznać.

Na razie jednak pracy nic ciekawego się nie dzieje. Staram się tylko być zawsze „dwa kroki przed Bartkiem”. On bierze udział w konkursie na facebooku, więc ja też, a dodatkowo zapisuję się do grupy „jaram się” i „lubię długo spać”(jego tam nie ma). On przychodzi do pracy na dziesięć minut przed dziewiątą, ja jestem o wpół do dziewiątej. On wykonuje w ciągu godziny piętnaście telefonów, ja trzydzieści(tylko jego rozmowy są bardziej owocne).
Miałem dzisiaj rozmowę z Rudą. Pytała się mnie jak mi idzie, czy dobrze mi się pracuje itp. Na koniec powiedziała, że widzi we mnie duży potencjał. Doskonale wiem, że nie chodziło jej o pracę. To jest dowód na to, że albo „Sekret” działa, albo Axe faktycznie tak przyciąga kobiety.

Jak ktoś mądry zauważył - nie samą pracą człowiek żyje. Po 18 postanowiłem, więc oddać się temu, co kocham najbardziej - wspinaniu. Na hali jak zwykle było dużo ludzi, w tym osoby, które znalazły się tu zupełnie przypadkowo, na przykład jakiś koks, który przyszedł ze swoją blond panienkę. Ona się nie wspinała tylko podziwiała żałosne poczynania swojego Tarzana. Ponieważ stałem najbliżej tej plastikowej pary zostałem poproszony przez jej męską połowę o asekuracje. To w sumie fajnie jak cię ktoś o coś takiego prosi, bo to znaczy, że sprawiasz wrażenie Wspinacza (jeszcze nie Pakera, ale może kiedyś...). Po krótkiej rozmowie okazało się, że „koks” ma na imię Adrian, handluje meblami i jest całkiem fajnym gościem. Na koniec wymieniliśmy się wizytówkami. Może to mój przyszły klient?

Po treningu kumple ciągnęli mnie na imprezę, ale nie miałem siły z nimi iść. Niestety przez tą całą wizualizację, której oddawałem się w pracy, miałem mnóstwo rzeczy do zrobienia w domu. Coś za coś. Siedząc wieczorem przed komputerem pomyślałem sobie, że muszę w jakiś sposób zainwestować w siebie. Nie chodzi o to, że teraz jest taka moda, ale po prostu fajnie by było mieć świadomość, że robi się coś dla własnego rozwoju. W pierwszej chwili pomyślałem o warsztatach harmonijkowych. Zawsze chciałem grać na tym instrumencie, ale jakoś nigdy nie było okazji. Powrócę jeszcze do tych rozmyślań, ale na razie nie mam już sił - bycie szczęśliwym jest bardzo męczące.

Pozdrawiam
Globus

Jest dobrze

W końcu jakiś pozytyw - wygrałem w „zdrapkę”i to nie złotówkę, a dwadzieścia. Generalnie nie jestem typem, który uważa, że los na loterii jest w stanie odmienić jego życie. Od kiedy skończyłem 25 lat zdałem sobie sprawę, że do pieniędzy można dojść tylko ciężką pracą. Nigdy wcześniej nie kupowałem „zdrapek”, nie grałem w „totka”, ale akurat stałem w kolejce, w sklepie i losy były akurat pod ręką. Wziąłem więc jeden. Cieszę się, jakbym wygrał milion. Mam wrażenie, że to znak - nareszcie zacznę osiągać sukcesy.

Normalnie nie wspominałbym wam o takiej drobnostce, ale akurat jestem świeżo po lekturze „Sekretu” Rhony Byrne. Moja wygrana ma ścisły związek z tą książkę. Nie wiem czy ją czytaliście(podobno „wszyscy” ją czytali, ale może jednak ktoś z Was nie), więc ją streszczę - generalnie chodzi o to, że nasze myśli kształtują rzeczywistość. Jeśli nieustannie rozpatrujemy to, że mamy na przykład mało pieniędzy to się nigdy nie zmieni. Nawet, jeśli czegoś nam brakuje to wyobrażamy sobie, że tak nie jest. W ten o to prosty sposób przyciągamy pieniądze, miłość, zdrowie itp. Ja na razie przyciągnąłem, dwadzieścia złotych. Na początek dobre i to.

Wydaje mi się, że wszystkie problemy w pracy były związane z moim niewłaściwym myśleniem. Prosty przykład - jeden klient nie był zainteresowany ofertą, więc kiedy dzwoniłem do następnego to cały czas myślałem o niepowodzeniu z tym pierwszym. Nic dziwnego, że wszyscy mi odmawiali. Ja to przyciągnąłem do swojego życia.

Od dzisiaj bardziej wierzę w siebie. Moja mantra na resztę życia


Tym sposobem będę miał w życiu wszystko, czego tylko zapragnę, na razie jednak skupię się na konkretnej kobiecie, pieniądzach, a co za tym idzie większej ilości klientów. Dzisiejszy dzień w pracy postanowiłem, więc niemal w całości poświęcić „wizualizacji” (bardzo ważnej teorii Sekretu) moich pragnień. Czuję się bogaty i pożądany. Z tym drugim może nie końca jeszcze, ale przecież nie takie rzeczy ludzie byli w stanie sobie wmówić.

Żeby to, co się myśli objawiło się człowiekowi w formie widzialnej, trzeba się zachowywać tak jakby to się miało. Idąc przez Planty spotkałem ośmiu bezdomnych, którzy prosili mnie o pieniądze na chleb. Jako człowiek bogaty nie mogłem odmówić. Gdybym nie dał to oznaczałoby, że nie wierzę w posiadane bogactwo, a to z kolei sprawiłoby, że nigdy go bym nie osiągnął. Trzeba się wyzbyć poczucia braku.
Mam nadzieję, że Wszechświat w końcu zrozumie,że jestem bogaty. W przeciwnym wypadku odłączą mi prąd, wodę, wyrzucą mnie z mieszkania i nie będę mógł z Wami dzielić się moimi przemyśleniami.

Pozdrawiam
Globus

Spełniam obietnice

Obiecałem wam, że będzie pozytywnie, ale nie mogę się z tego wywiązać. Rzeczywistość boli i nie jest to tylko głupi cytat z filmu (chodzi mi oczywiście o „Orbitowanie bez cukru”, którego drugi tytuł brzmi „Rzeczywistość boli” - dla mnie jest on kwintesencją życia młodego i wrażliwego człowieka). Wszyscy(w tym Bartek) w firmie mają konto na facebooku, więc ja też postanowiłem założyć. Generalnie zawsze gardziłem tego typu portalami, w szczególności Naszą Klasą, która wydaje mi się mega żenadą, ale nie chce odstawać albo, co gorsza, być uważany za osobę, która „nie nadąża”. No, więc założyłem to konto, następnie doznałem wstrząsu światopoglądowego. Jakim cudem facebook od razu mógł mi zaproponować znajomych, których faktycznie znam? Teoretycznie mógłbym kogoś o to zapytać. Podobno nie ma głupich pytań, ale niektóre mogą skompromitować autora. Pewnie każdy wie, dlaczego tak jest. Tylko ja do tej pory nie wiedziałem, że żyję w Matriksie. To przerażające. Jak minął pierwszy szok facebook zaproponował mi kolejnych znajomych? Bez żadnego zastanowienia oczywiście przyjąłem zaproszenie, w końcu im więcej znajomych tym lepiej. Po około 15 minutach mojej obecności na portalu pożałowałem spontanicznej i kompletnie nieprzemyślanej decyzji. Moi nowi znajomi zaczęli mi przysyłać bardzo ciepłe wiadomości. Biorąc pod uwagę, że klienci mogą zaglądnąć na mój profil, postanowiłem usunąć ich z kontaktów. Bardzo szybko przekonałem się, że na chwilę obecną przerasta to moje możliwości. Oczywiście mogłem poprosić kogoś o pomoc. Sęk w tym, że byłem w pracy i po pierwsze powinienem zajmować się czym innym, po drugie tak się złożyło, że tylko Bartek nie był zajęty.
Moja tablica systematycznie zapełniała się różnymi treściami. Zacząłem trochę panikować, ale po prostu nie mogłem poprosić tego lizusa o pomoc. Po około 10 minutach podeszła do mnie Ruda(wyglądała groźniej niż zwykle - lubi to) i poprosiła mnie do swojego gabinetu. Przez moment miałem złudną nadzieję, że to moje długo wyczekiwane „pięć minut”-niestety. Moja przełożona poprosiła mnie, bym bardziej zwracał uwagę na to, co umieszczam na profilu. Zastrzeżenia miała głównie do zdjęć, które wrzuciłem. Nie było na nich nic złego, po prostu zwykłe fotki z imprezy.
Teraz nie muszę tylko udowodnić, że jestem super sprzedawcą, ale również  100% mężczyzną, który potrafi „poruszać się” po facebooku. Po prostu piękne. Z drugiej nawet fajnie jest mieć „pod górkę”, zwycięstwo bardziej cieszy a satysfakcja trwa dłużej.
Pozdrawiam
Globus

czwartek, 26 sierpnia 2010

No i dałem ciała

Dzisiaj nie lubię swojej pracy. Siebie zresztą też. Miałem spotkanie z moim pierwszym klientem. Nie przebiegło ono tak jakbym to sobie wymarzył. Teoretycznie wszystko miałem dopracowane - była niebieska koszula podkreślająca kolor oczu (może zabrakło intensywnych soczewek - w przypadku ex-prezydenta podziałało), paznokcie idealnie czyste, dobrze układający się na ciele garnitur (przynajmniej tak dała mi subtelnie do zrozumienia pani sprzedająca precle). Robiłem wszystko, co było w mojej mocy - uważnie słuchałem, żywo gestykulowałem (Ibisza za to pokochali), uśmiechałem się, sprawiałem wrażenie wyluzowanego (ale nie za bardzo). Klient tego nie kupił. Źle mi z tym, nawet bardzo. Przed spotkaniem czułem się kimś wyjątkowym po spotkaniu kimś absolutnie przeciętnym.
To był mój wzorzec na dzisiaj




Atmosfera w pracy jest bardzo nerwowa. Wszyscy tylko oczekują wyników, wyników, wyników. A ja przecież jestem tylko człowiekiem. Czasami „coś” mi się nie udaje. Poczucie „dissatisfaction” jest wystarczająco męczące.

Relacja między mną a szefową, którą w myślach nazywam Rudą, jest specyficzna. Trochę przypomina związek pani Robinson i Bena z „Absolwenta”. Z tym, że nie jestem przez nią w żaden sposób kuszony, ale reszta się zgadza - jest piękna, bardzo doświadczona i sporo starsza. Jak dla mnie ekstra. Kiedy okazało się, że mój potencjalny klient zrezygnował z mojej oferty trochę liczyłem na jakiś gest sympatii z jej strony. Fajnie by było usiąść na jej kolanach, wtulić się w jej pierś i usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. Nie mam kompleksu Edypa, po prostu miałem beznadziejny dzień. No, więc nie było tulenia, ale lekkie ochrzanienie i teksty w stylu „ na twoje miejsce jest sześciu chętnych”. Tak jakbym nie zdawał sobie z tego sprawy. Bartek z kolei podpisał umowę, a właściwie niemal przyniósł ją w zębach Rudej, jak jakiś kurcze pudelek. Nie lubię go coraz bardziej. Zastanawia mnie jednak jak on to robi - nie miał niebieskiej koszuli, garnitur nie leżał na nim tak dobrze jak na mnie i mój sokoli wzrok zauważył, że miał trochę brudu za paznokciami. Może on hipnotyzuje tych swoich klientów? W każdym razie jest 2:0 dla niego. Nie lubię przegrywać. Mam zamiar być jak Frankowski, w którego na początku nikt nie wierzył, zawsze miał pod górkę a jednak strzelał bramki.
"Franek łowca bramek"



Jutro mam zamiar być w lepszym nastroju i obiecuje napisać coś pozytywnego. Dzisiaj jednak nie potrafię.
Pozdrawiam
„ Głobus łowca kilientus”

środa, 25 sierpnia 2010

Dawać „ze szmaty”

Jeśli ktoś ze wspinaczy potrafi „dawać ze szmaty”, czyli podciągnąć się na drążku na jednej ręce to szacun. Najczęściej tą umiejętnością, jeśli ją się oczywiście posiada, można pochwalić się na sztucznej ścianie, (którą podkreślam gardzę, bo dla mnie prawdziwe wspinanie ma miejsce tyko w skałach). Wygląda to mniej więcej tak - facet przychodzi, pogada ze znajomymi, ściąga koszulkę, pręży kaloryfer (ci, którzy podciągają się na jednej ręce zawsze mają ten kaloryfer), podchodzi do drążka i wszystko jasne. Właściwie może nawet uznać trening za skończony, pokazał, co potrafi. Wszyscy wiedzą, że to Paker. On nie musi opowiadać, jakie drogi prowadził do tej pory. Po pierwsze dla wszystkich jest jasne, że najtrudniejsze po drugie można o tym poczytać na przykład w „Górach”.
Ja na razie „daję ze szmaty” tylko w domu podpierając się jedną nogą o taboret(,czyli to pół-szmata). Wierzę jednak, że pewnego dnia będę miał takie małe show.
Póki, co muszę przez dwie godziny zachowywać się jak skrzyżowanie małpy z gepardem udające, że grawitacja nie istnieje, by co poniektórzy przybili mi „żółwika”. Środowisko wspinaczy jest bardzo hermetyczne i ma jasno określoną hierarchię. Jeśli ktoś w sezonie chce mieć dobrego partnera do wspinania, to musi mniej lub bardziej należeć do „towarzystwa”.
Zauważyłem pewne podobieństwo między wspinaniem na sztucznej ścianie i zawodem przedstawiciela handlowego. Zarówno klasyczny Paker jak i dobry sprzedawca wzbudza respekt. Jeden jak i drugi ciężko pracował na swoją pozycję. Nie mogą jednak „stanąć w miejscu”, przestać się rozwijać. Jeden jest ciągle na diecie i morderczym treningu,a drugi...jeszcze nie wiem(zaczynam dopiero, tak?) ale na pewno po pracy nie przychodzi do domu, nie siada przed telewizorem itp., być może czyta jakieś mądre książki typu” jak sprzedać szary papier toaletowy za milion dolarów”, chodzi na szkolenia .
Jeśli Paker pojawi się na „ścianie” ściągnie koszulkę i okaże się, że ma brzuszysko a nie „kaloryfer”, to nawet nie musi podchodzić do drążka. Wszyscy wiedzą, że jest skończony. Schudnie, to automatycznie stanie się słabszy fizycznie. Sprzedawca, który każdego dnia nie potwierdza swojej wartości, ma dokładnie to samo. To metaforyczne „dawanie ze szmaty” jest piekielnie zobowiązujące.
Obiecałem Wam opowiedzieć dokładnie, jak było na Jam Sassion, więc tak też czynię. Przede wszystkim przyszła ogromna ilość ludzi. Część z nich pewnie, dlatego że nie miała, co robić w domu, a wstęp był za darmo. Łatwo ich było rozpoznać - siedzieli na miejscach jakby połknęli kij od miotły, od czasu do czasu tylko im nóżka zadrgała. Przypuszczam, że z drobnego skurczu zbyt napiętych mięśni. Niektórzy nie czują bluesa i nigdy to się nie zmieni. Była też jednak spora grupa ludzi takich jak ja - kochających tę muzykę. Dla nas koncert był prawdziwą „ucztą emocji” - tego określenia użyła śliczna brunetka siedząca koło mnie, niestety po krótkiej rozmowie okazała się być dziewczyną wokalisty. Dla muzyka nie jestem raczej żadną konkurencją. Mamy zupełnie różny „target”, chociaż czasami ciężko mi to zaakceptować. To, co takiemu długowłosemu gościowi kobieta mogłaby wybaczyć (niektóre nawet za to, by go kochały, wspierały go itp.) brak stałej pensji, nieraz kompletny brak kasy, brak ubezpieczenia zdrowotnego, brak mieszkania/mieszkanie pod mostem, nałogi(w tym seksoholizm) mnie skreśliłoby od razu. On byłby „skomplikowany wewnętrznie”, a ja nieudacznikiem. Co nie zmienia faktu, że taki muzyk też ma pewne ograniczenia - rodzina, dzieci, ustatkowanie się, stały przypływ dość dużej gotówki, dobry samochód to taki „wspinaczkowy brzuchol”.
Numeru brunetki nie zdobyłem(nawet nie poprosiłem o niego, wiedziałem, jaka będzie reakcja), ale spotkałem wielu fajnych ludzi(co oznacza dodatkowych znajomych w kontaktach na facebooku) i odreagowałem ciężkie chwile w pracy. Nie mogę się tylko zdecydować czy wolę dźwięk harmonijki czy saksofonu.
Wniosek na dziś jest taki Moi Mili - każdy z nas czy zdaje sobie z tego sprawę czy nie chce „dawać ze szmaty”, czyli być w swojej działce uważany za fachowca wysokiej klasy. O ile w pewnych przypadkach droga do tego jest prosta - wspinacz musi ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć i mało ważyć o tyle w innych kręta i zawiła. Na razie wiem, co mam robić, by być Pakerem - wspinaczem, ale brakuje mi koncepcji, co zrobić, by zostać „Pakerem wśród sprzedawców”.
P.S
Bartek już nie jest moim kumplem, ale najgorszym wrogiem(opisze jak przemyśle), a Ruda nie potrafi właściwie docenić potencjału swoich pracowników

Paker in spe(to znaczy „w przyszłości”)

piątek, 20 sierpnia 2010

Połączyłem się w końcu z Marsem

Połączyłem się w końcu z Marsem. Serio. Po raz pierwszy od rozpoczęcia mojej pracy handlowca ktoś zechciał mi poświecić swój czas. Może coś z tego będzie. W każdym razie umówiłem się z potencjalnym klientem na spotkanie. Przedsmak sukcesu. Żeby życie zbytnio mnie nie rozpieszczało, Bartkowi udało się podpisać pierwszą umowę. Mogę się do tego przyznać - czuję złość. Z drugiej strony najnormalniej cieszę się z mojego małego sukcesy, więc generalnie bilans wychodzi na zero. Nie zmienia to jednak faktu, że potrzebuję spektakularnego sukcesu. Cokolwiek to znaczy.
Moja praca w dużym uproszczeniu polega na wzbudzeniu zainteresowania swoją osobą. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo w końcu klient, który nie do końca jeszcze zdaje sobie sprawę z tego, co mu chcę zaoferować chyba właśnie z tego powodu decyduje się (lub nie) ze mną rozmawiać. Ta świadomość nie przeszkadza mi. Sęk w tym, że każda bezpłodna rozmowa rodzi we mnie frustracje. Gość, (bo do tej pory jeszcze nie trafiłem na kobietę, widocznie nie przyciągam płci przeciwnej) nie chce ze mną rozmawiać, bo ja go nie interesuję. Może za bardzo mi zależy? Może z kontaktami z klientem jest jak w związku dwojga ludzi - im bardziej stara się jedna strona tym mniej przestaje druga. Coś w tym jest.
Dan Osman , ten wspinacz z filmiku ,  nigdy nie zabiegał o to, by ludzie go lubili. Spóźniał się na spotkania kilka godzin lub dni, zdarzało mu się nie myć, spał pod gołym niebem, nie pracował i całe swoje życie poświęcił pasji. Zasłynął wspinaniem się bez jakiejkolwiek asekuracji i skokami z liną ze skał - średnio 365 metrów. Miał pecha podczas jednego zginął. Nie zmienia to jednak faktu, że stał się legendą za życia. Człowiekiem, który drastycznie przekroczył granicę wyznaczoną przez ludzki rozsądek. Nie nazwano go jednak szaleńcem, a bohaterem. Do tej pory zresztą znajduje wiernych naśladowców. Jak myślę o mojej karierze to widzę właśnie długą i trudną technicznie drogę wspinaczkową. Nie wiem jednak czy chciałbym ją pokonać w stylu Osmana. Wydaje mi się, że mimo całej symppatii, jaką darzyli go ludzie, spektakularnych osiągnięć nigdy nie poczuł się usatysfakcjonowany.
Koniec smętów. Zawsze powtarzam sobie pod koniec nieudanego dnia, że czeka mnie udana noc. Ta była wyjątkowa. Nie spędziłem jej jednak tak jak sądzicie, a szkoda. Byłem na wyjątkowo udanym bluesowo-rockowym Jam Session. To jak naładowanie baterii na następny dzień. Nie chodzi tylko o muzykę, która była świetna, ale o przekaz płynący ze sceny. Wokalista był przekonany, że jest dobry w tym, co robi. Dlatego między innymi ludzie go słuchali. Oni go kupili. Wiara naprawdę czyni cuda, szczególna ta we własne możliwości.
Wrzucam parę fotek z koncertu. Nie jestem dobrym fotografem, a właściwie nawet żadnym. Wydaje mi się jednak, że oddają atmosferę, jaka panowała - było po prostu fajnie. Wychodząc z koncertu o 1 rano patrząc na ludzi, którzy zostali, zastanawiałem się „ czy oni nie pracują?”.

Pozdrawiam
Bardzo Zmęczony Globus
P.S
Jutro podam Wam więcej szczegółów z koncertu

środa, 18 sierpnia 2010

Czuję sie jak telemarketer

Czuję się jak telemarketer. I to nawet nie ten, co oferuje wielofunkcyjny garnek, ale obcinacz do włosów w nosie. Dzisiejszy dzień w pracy był totalną porażką. Ledwie zdążyłem się przedstawić potencjalnemu klientowi, po czym usłyszałem: „dziękuję, ale nie skorzystam”. To, że nikt nie chciał zdecydować się na kartę kredytową, byłoby do przełknięcia - serio.
W końcu rozumiem ludzi, którzy potrafią się bez niej obejść. Beznadziejne jest to, że nie zdążyłem nawet wypowiedzieć zdania złożonego.

 Co za ludzie! Naszła mnie refleksja, że ludzkość schodzi na psy. Chociaż to może obraźliwe stwierdzenie w stosunku do tych zwierząt. W końcu pies jak się do niego mówi, to chociaż słucha. O większości ludzi nie można tego powiedzieć. Wydaje mi się, że w ten sposób leczą swoje kompleksy. Taki gość nie powie swojej żonie, kochance (akurat jej to może powie), szefowi, że nie jest zainteresowany tym, co mówi. To oczywiste. Pozwolenie sobie na „odmówienie wysłuchania kogoś” jest luksusem. Dlatego taki typ mając możliwość, chociaż na moment poczuć się wyjątkowo, to skorzysta z tej okazji. Olewa więc takich gości jak ja.

Niektórzy mają więcej szczęścia. Chociażby taki Bartek, mój kumpel. Przyszliśmy do firmy w tym samym czasie. Obaj mamy tyle samo lat. I na tym podobieństwa się kończą. Przede wszystkim on ma efekty sprzedażowe. Nie czuję z tego powodu zazdrości ( złość tak, ale to co innego), facet po prostu trafia na jakiś inny gatunek ludzi. Czasami mam wrażenie, że zna numer na Marsa. To jedyne wyjaśnienie. Mam świadomość, że nie jestem gorszy.

Normalnie czekałbym spokojnie na to moje szczęśliwe połączenie z Marsem, ale jest mały problem. Mierzy on 180 cm wzrostu, ma burzę wściekle czerwonych włosów i jest szefową działu sprzedaży. Chcę zobaczyć zainteresowanie w jej oczach. Sęk w tym, że Bartek też. Jesteśmy jak dwaj jaskiniowcy, którzy mają do jaskini przynieść upolowaną zwierzynę. Oczywiście pierwotny instynkt bierze nad nami górę. Nie ma mowy o pracy zespołowej. Każdy chce, by to jego zwierzyna była większa. Na razie Bartek jest górą, ja nie mogę złapać nawet myszy. Mam po prostu gorszy teren do polowań.

Ponieważ nie samą pracą człowiek żyje, wybrałem się na ściankę wspinaczkową. Generalnie uznaję wyższość skał, ale jak człowiek ma czas dopiero po 17.00 to nie ma innego wyjścia. No, więc z niechęcią wybrałem sztuczny substytut. Jak tylko przekroczyłem próg „pakerni”, uderzył mnie odór potu pomieszanego z magnezją. Ohyda. Mam nieodparte wrażenie, że niektórzy moi wspinaczkowi kumple nie przyjmują do wiadomości faktu istnienia mydła i antyperspirantu. To brak szacunku do siebie i innych. Walcząc z mdłościami po krótkiej rozgrzewce próbowałem zaliczyć okap. Tak też by się stało gdyby mój partner-asekurant zamiast obserwować „bardzo ładną i bardzo nieporadną” blondynkę skupił się na mnie. Na moje prośby „luz!, „cholera, luz!” nie było reakcji. Nawet on mnie nie słucha. Szarpałem się niemiłosiernie, aż w końcu odpuściłem i zmyłem się do domu. Satysfakcji dziś nie poczuję.

A to mój guru, nieodżałowanej pamięci  Dan Osman. Kiedyś wam o nim opowiem. Pod koniec tego nieudanego dnia myślę właśnie o nim. Chciałbym chociaż przez chwilę poczuć to co on, gdy przekraczał granice ludzkiej wytrzymałości.



Pozdrawiam, Globus

wtorek, 17 sierpnia 2010

Ból mnie nie przeraża

Każdy z nas od czasu do czasu zadaje sobie pytanie o sens życia. W większości przepadków są one retoryczne, bo nie oczekujemy na nie odpowiedzi. Ja jednak postanowiłem, że ze mną będzie inaczej - nie zadowolę się pół prawda i nigdy nie będę oszukiwał samego siebie. To wbrew pozorom nie jest takie proste, bo kłamstwo stanowi integralną część natury ludzkiej, a prawda bardzo często boli. Z drugiej strony odwaga nic nie kosztuje trzeba, tylko się na nią zdobyć. Ja w każdym razie się staram i wydaje mi się, że jestem na najlepszej drodze.

Miało być szczerze, a więc zaczynam. Na pewno aktem odwagi jest powiedzenie głośno, że w życiu najważniejsza jest tylko jedna sprawa - satysfakcja. Dążymy do niej na różne sposoby - praca, związki, różnego rodzaju aktywność fizyczna. Mało kto jednak powie otwarcie, że to ona właśnie jest celem samym w sobie. To niesamowite, bo przeważnie uczucie spełnienia trwa stosunkowo krótko, a każdy mniej lub bardziej świadomie do niego dąży.

Samo słowo "satysfakcja" jest fascynujące, bo nasuwa skojarzenia z przyjemnością i czynnością. Czyli to, co bierne, nie wymagające wysiłku nie syci naszych pragnień. Doskonale odczułem to na studiach. Nauka nigdy nie sprawiała mi trudności. Skończyłem edukację i w związku z tym nie czułem kompletnie nic. Chociaż to nie jest dobre określenie, bo czułem „brak satysfakcji”. To nie jest takie złe. Przynajmniej ja postrzegam to jako twórczy etap. Nie wszyscy jednak tak do tego podchodzą. Znam parę osób, które przyzwyczaiły się do tego stanu. Taka postawa mnie przeraża i co tu ukrywać obrzydza.

To nie ma brzmieć buńczuczno, ale wiem, że będę czuł się spełniony. Teoretycznie każdy z nas tego chce. Dlaczego więc nie wszystkim to się udaje? Kwestia szczęścia? Przypadku? Nie sądzę. Po pierwsze trzeba mieć odwagę, by odczuwać ten „brak”. To właśnie on popycha do działania.

Większość ludzi za bardzo ceni sobie dobre samopoczucie. Oni nie chcą dostrzegać, że czegoś im brakuje. Ja nie mam z tym najmniejszego problemu. Moja lista jest bardzo konkretna - sukcesy w pracy(którą dopiero zaczynam, więc nie stresuje się zbytnio), poprowadzenia drogi VI.4 oesem, zainteresowanie w oczach konkretnej kobiety. Ponieważ tego nie mam, odczuwam ból. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że kiedy to osiągnę(nie wątpię, że tak właśnie się stanie) moja radość będzie tym większa. Inna sprawa, że w pełni identyfikuję się ze słowami piosenki „Podziemie miasta”: wolę czuć ból, niż nie czuć nic.

Dokładnie tak jak w reklamie – życie to sztuka wyboru. Więc wybieram wszystko, co najlepsze, czyli szczere i prawdziwe. Plastikowym ludziom w ich plastikowym świecie pozostawiam całą resztę.

Pamiętajcie - bez poczucia braku nie ma spełnienia. Tu mam coś dla tych, którzy są „słuchowcami”, bardzo na temat, oglądnijcie koniecznie...





Myśleliście, że Stonesi zagrali to najlepiej?

Pozdrawiam

Globus