poniedziałek, 28 lutego 2011

A ja nie o Oscarach

A ja dzisiaj nie o Oscarach wbrew wszystkim gazetom, wiadomościom i plotkarskim portalom. Może dlatego, że sam filmu który za najlepszy został uznany nie widziałem więc nie chcę się wypowiadać. Widziałem za to "Czarnego łabędzia" bo mnie w sumie koleżanka wyciągnęła na niego i ten film zrobił na mnie faktycznie duże wrażenie, w sumie głównie z powodu roli Natali Portman. No ale miało nie być o Oscarach.
Po bardzo wyczerpującym weekendzie ( siłownia, ścianka, spotkanie ze znajomymi) bardzo dobrze zaczął mi się tydzień. Mam nadzieję że jaki poniedziałek taki cały tydzień, jak to się mówi. Taką miałem cichą nadzieje pod koniec tamtego tygodnia, że się sprawa z kilkoma klientami rozwiąże pozytywnie, ale nie sądziłem, że już od poniedziałku będą efekty. Dobrze, bardzo się cieszę, nawet nie wiedziałem że dostanę takie pozytywnego kopa na resztę tygodnia. Staram się ostatnio bardzo pozytywnie nastawiać, brać wszystko na pewniaka, na zasadzie "no przecież musi się udać nie ma innego wyjścia, po prostu" i w sumie chyba to faktycznie daje jakieś efekty. Nigdy nie wierzyłem w takie dziwne hasła prezentowane we wszystkich amerykańskich poradnikach,  no ale jakoś nie zaszkodzi spróbować. No i chyba Ruda zauważyła jakąś zmianę we mnie, bo się inaczej w stosunku do mnie zaczęła zachowywać. Ja już nie jestem nią tak zainteresowany jak wcześniej, teraz stała się dla mnie czymś swoistego barometru. Widzę, że jak zaczyna na mnie zwracać większą uwagę to znaczy, że zachodzą we mnie jakieś pozytywne zmiany, które mają dobry wpływ na mnie samego i realizację moich planów. Wiem już co prawda, że Ruda nie jest kobietą dla mnie (tak się chyba kończy mój wielki romans biurowy), jakoś nie wyobrażam sobie na dłuższą metę spotykania się, a co dopiero czegoś poważniejszego z kobietą, która ocenia mnie na każdym kroku i przy której w sumie muszę cały czas udawać trochę lepszego (albo nawet dużo lepszego niż jestem). Jaki to ma sens? Żadnego raczej. Dlatego już się nad tym za bardzo nie zastanawiam nawet. Chyba jednak nawet to, że mamy XXI wiek pewnych rzeczy nie zmienia i mezaliansy nadal są możliwe. Trudno jakoś to przeboleję. No ale wracając, tak Ruda patrzy na mnie przychylniej, co pokazuje mi że moje jakieś tam sukcesu i podejście są widoczne dla otoczenia, mam nadzieję że moja aura widoczna tez będzie i wyczuwalna dla moich klientów.  Nawet Bartek ostatnio zaczął ze mną rozmawiać jak z równym sobie. Niesamowite jest to, że zdanie i opinia ludzi z pracy jest dla mnie ważna co najmniej tak jak kolegów z czasów licealnych. Czasami mam wrażenie, że Ruda jest jak najładniejsza dziewczyna w klasie, a Bartek bożyszcze wszystkich nastolatek. Strasznie to infantylne i niesmaczne jest jak się nad tym zastanowię dłużej i staram się z tym walczyć, ale ta moja mała wiara w siebie i swoje możliwości jakoś cały czas przeważa. Mam nadzieję, ze więcej osób tak naprawdę zaprząta sobie takimi rzeczami głowę i po prostu nie przyznają się do tego nawet sami przed sobą, a nie że ja jestem aż takim nieudacznikiem. No ale pracuje nad sobą i to jest chyba najważniejsze.

piątek, 25 lutego 2011

Subiektywne kontrowersje

Strasznie szybko mi ten tydzień jakoś minął, nawet się nie obejrzałem a znowu jest piątek co mnie zresztą absolutnie nie martwi. Tym bardziej, że mam dość napięte plan odpoczynkowe na weekend. Ale mniejsza z moimi planami.
Trafiłem gdzieś ostatnio na artykuł na temat blogerów i tak się zacząłem zastanawiać jak to w sumie jest. Na samym początku jak zacząłem pisać bloga to w sumie robiłem to tak naprawdę dla siebie nie myśląc za bardzo ile osób i w  sumie czy ktokolwiek będzie to czytał. Od jakiegoś czasu zauważam coraz więcej osób, które obserwują moje przemyślenia i przeżycia, pojawia się też coraz więcej komentarzy ( co bardzo mnie cieszy, nie będę ukrywał). Ale do czego zmierzam. Nigdy nie zastanawiałem się wcześniej jak wypadnę w waszych oczach (Was osób to czytających) i pisałem o wszystkim tak jak było naprawdę, nie ubarwiając i nie zniekształcając. Wyrażając swoje zdanie na pewne tematy też nie ściemniam, tylko piszę jak jest. I wydawało mi się, ze to zupełnie normalne i oczywiste. W sieci jednak pozostaje się w dużym stopniu anonimowi i chyba nie ma sensu zgrywać się na kogoś kim się nie jest. A tutaj czytam w tym artykule, że generalnie najmodniej być blogerem radykalnym, który ma wyjątkowo niepopularne opnie i budzi dużo kontrowersji, bo wtedy ludzie wchodzą, czytają i komentują. No ok. Ale teraz właśnie moje pytanie do osób które to przeczytają. Czy faktycznie najważniejsza jest popularność w środowisku blogerów? Czy faktycznie codziennością jest wyrażanie opinii sprzecznych z prawdziwymi, tylko po to, żeby wzbudzić kontrowersję? No nie wiem, jakoś nie do końca rozumiem tą zasadę. Jedno z czym mogę się zgodzić to, to że blog powinien być subiektywny, bo silenie się na obiektywność jest zupełnie bez sensu. Jeśli wyrażamy swoje myśli i spostrzeżenia to logiczne chyba jest to, że nie będą one obiektywne. Bo są NASZE. Oparte na naszych wrażeniach, doświadczeniach i odczuciach. Obiektywna to może być wikipedia, ale nie przemyślenia na blogach, więc jeśli czasami ktoś w komentarzu rzuca hasłem, że coś nie jest obiektywne to ja nie rozumiem tak naprawdę o co chodzi. Bo czego ten ktoś na tych blogach w takim razie poszukuje?
A tak w ogóle co do kontrowersji to wszystko super, ale do pewnych granic. Trafiłem jakiś czas temu na bloga gościa, który opisywał jak to najszybciej i najlepiej pakować na siłowni, i jak to postępować z „laskami”, ale tylko tymi najładniejszymi, bo na inne kompletnie uwagi nie zwraca. Wszystko ok.  ale wpisy na temat tego jak to nie lubi brzydkich ludzi i o tym, że zaniedbane kobiety to jakaś porażka już mnie nie bawiły. Ja rozumiem kontrowersje, ale trochę dobrego smaku w tym wszystkim też by można zachować. No bo co maja powiedzieć dość duże jednak ilości ludzi, którzy mają nadwagę spowodowaną różnymi schorzeniami. Tak jak już napisałem bądźmy subiektywni, bo o to w blogowaniu chodzi, bądźmy kontrowersyjni jeśli faktycznie mamy takie poglądy, ale nie obrażajmy i nie poniżajmy innych, bo wiadomo, że anonimowo w sieci robi się to dość łatwo. Tylko po co?

czwartek, 24 lutego 2011

Organizacja to podstawa

Spotkanie z coachem z Axona, które się zbliża, natchnęło mnie do tego, żeby sobie samemu podsumować, to co się działo od ostatniej sesji. Jednym z głównych moich problemów, które wyszedł na samym początku jest totalne niezorganizowanie. Niby wszystko mam poukładane, pozapisywane i zaplanowane, a tak naprawdę wszystko mi się sypie i rozjeżdża. Zapominam o terminach, bo czasami gdzieś coś zapiszę, a potem nagle mi ta kartka ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, albo pamiętam przez cały dzień, że mam zadzwonić do jakiegoś klienta po południu, a potem się budzę nagle po godzinie 20 jedząc kolację i okazuje się, że kompletnie o tym zapomniałem. Wydaje mi się, że przez to część transakcji, które mogłyby się udać mi się nie udaje. Bartek tak nigdy nie ma, albo przynajmniej sprawia dobre pozory, bo wydaje mi się, że zawsze ma wszystko ogarnięte i dopięte na ostatni guzik. Ale od niego to jakoś bije od razu. Od wymuskanych w każdym milimetrze butów, po zawsze starannie wystrzyżone włosy. I chyba tym też sobie zjednuje klientów. Ta jego perfekcyjna postawa musi budzić zaufanie, tym bardziej, że jakby nie patrzeć obracamy się w środowisku finansowym i ludzie, żeby się na nasze usługi zdecydować muszą nam ufać.
Więc postanowiłem trochę uporządkować swój świat. Zacząłem od siebie. Staram się w weekend poprasować koszule na cały tydzień, mieć zapas czystych skarpetek i pasujących krawatów, żeby rano przed pracą nie latać w szale po domu i nie szukać wiecznie czegoś, albo ostatecznie nie lądować w pracy w krawacie, który tak kosmicznie gryzie się z koszulą, że w pewnym momencie mam wrażenie, że klientka z którą rozmawiam wcale mnie nie słucha, tylko z totalną degustacją gapi się na mój krawat. Tak więc od garderoby zacząłem.
Kolejnym krokiem, który poczyniłem była większa organizacja czasu, postanowiłem wszystko, bez żadnych wyjątków, każde spotkanie, zaplanowany telefon i plan finansowy dla klienta, który mam stworzyć zapisywać w kalendarzu. Na razie mi to jakoś idzie zobaczymy za ile się zniechęcę:/ Co do terminów, to na pewno problemem jest też to, że nigdy do tej pory nie starałem się narzucić klientowi konkretnego terminu rozmowy bądź spotkania. Rzucenie hasłem „a to w przyszłym tygodniu” nie daje kompletnie nic, bo nikt się nie czuje wtedy zobowiązany. Zresztą w prywatnych relacjach zasada jest dość podobna, jak się z kimś umawiasz jakoś w przyszłym tygodniu to na 90% przypomnisz sobie o tym za kolejne dwa. Dlatego teraz staram się zamykać każde spotkani i każdą rozmowę ustalając konkretny dzień kiedy ma dojść do kolejnej. I faktycznie się to sprawdza. Klienci z którymi rozmawiam i umawiam się z nimi na przesłanie oferty zazwyczaj jak dzwoniłem ponownie to mówili, że jeszcze się z nią nie zapoznali itd. Teraz jak kończę rozmowę, to od razu zaznaczam: W porządku w takim razie zadzwonię do Pana/Pani w czwartek w godzinach popołudniowych. Wtedy czują się bardziej zobowiązani, bo znają konkretny termin rozmowy. Na razie nie widzę jeszcze znacznych efektów w postaci większej ilości klientów, ale nie ma się co dziwić, nie oczekuję cudów po dwóch tygodniach.
I tak dumny z siebie jestem, że poczyniłem jakiekolwiek kroki. Niby proste rzeczy, niby każdy o nich wie, ale zawsze jakoś brakowało mi determinacji, żeby je zmienić. I faktycznie to, że za jakiś czas będę się musiał „spowiadać” przed coachem z tego co zrobiłem a czego nie zrobiłem jakoś mnie motywuje. Poza tym tak sobie pomyślałem, że nigdy w życiu nic mi się nie udało wygrać i może to faktycznie jakieś takie małe zrządzenie losu ten konkurs na facebooku, i jakbym tego nie wykorzystał to byłaby totalna głupota z mojej strony. Zresztą pisanie o tym co zamierzam zmieniać i jak mi te zmiany idą też mnie tam jakoś motywuje, bo ktoś to chyba czasami jednak czyta (?:) a poza tym ja sam zawsze mogę się cofnąć kilka tygodni wstecz i zobaczyć „czarno na białym” jakie miałem założenia i jak to wygląda na chwilę obecną. Tak więc z mocnymi postanowieniami zacząłem ten rok i mam nadzieję, że mi to nie minie.
W ogóle jakoś tak pozytywniej ostatnio u mnie. Nie wiem w sumie sam dlaczego. Może jednak to, że Ruda mi jakoś ostatnio z głowy wylatuje (oczywiście są momenty kiedy pochłania mnie chwilowo ponownie) dobrze mi robi? Niech się zima skończy to na pewno z wiosną cała energia wróci wszystkim ze zdwojoną siłą czego sobie i Wam życzę.

poniedziałek, 21 lutego 2011

weekend

Postanowiłem że weekend spędzę tak, żeby mi wena do życia wróciła, ta sama co to ostatnio przepadła w jakimś nieznanym miejscu. W sobotę wieczorem ugotowałem sobie (sam sobie ugotowałem podkreślam) kolację. Nie miała w sobie nic gotowego, wszystko od początku do końca zrobiłem całkowicie samodzielnie. Może nie była to potrawa najwyższych lotów, bo pewnie większość z Was wyśmiałaby mnie za to, że bardzo cieszy mnie zrobienie makaronu ze szpinakiem, ale ja do tej pory nie miałem zielonego pojęcia jak sprawić, żeby to zielone coś było jadalne. Nawet nie wiedziałem, że jak się to kupi mrożone, to jest w takich małych krążkach. No człowiek się po prostu przez całe życie uczy. No ale na temat kolacji rozpisywać się nie będę, bo wielkiej filozofii w jej zrobieniu nie było, a już na pewno nie takiej, żeby się komuś chciało to tutaj czytać. Jak już z kuchni wypełzłem, to postanowiłem jakiś film obejrzeć, bo w sumie dawno już niczego ciekawego nie oglądałem, do kina jakoś mi się zebrać nie chciało, z nikim się nie umówiłem a samemu jakoś bez sensu. W sumie to sam nie wiem dlaczego mam taki problem z samotnymi wizytami w kinie, zawsze się jakoś dziwnie czuję, jak idę do kasy i kupuje „JEDEN BILET”, jak siadam w sali kinowej zanim zacznie się film, a obok mnie są puste fotele, i nikt nie wkłada mi ręki do pudełka z popcornem. I zawsze wydaje mi się, że wszyscy siedzący naokoło zastanawiają się dlaczego nie byłem w stanie znaleźć sobie towarzystwa na sobotni wieczór do kina. A przecież aż takiej tragedii nie ma, gdybym się wcześniej nad tym zastanowił, to na pewno kogoś chętnego bym znalazł, aż takim odludkiem nie jestem żeby nikt ze mną nie chciał filmu obejrzeć, po prostu czasami spontanicznie masz ochotę do tego kina wyskoczyć, a tu coś człowieka blokuje. No ale mniejsza z tym, bo wiem sam z rozmów ze znajomymi, że oni też często mają ten problem i sami do kina nie chodzą. Oczywiście są wyjątki, które nawet wolą chodzić same, bo nie muszą z nikim repertuaru uzgadniać i nikt im do ucha nie komentują, a to czy dziwnie sami wyglądają w kinie nawet im do głowy nigdy nie przyszło. Ja niestety do nich nie należę. Dlatego właśnie opcję kina odrzuciłem i postanowiłem pojechać coś na dvd wypożyczyć. I tu też problem. Jak tu znaleźć coś interesującego, albo zdecydować pomiędzy taką ilością tytułów? W ostatnim czasie miałem dość dużo na głowie i mam straszne braki w filmach, dawniej oglądałem dużo i na bieżąco, zawsze się orientowałem co warto zobaczyć a czego nie. No nieważne. Obejrzałem wreszcie „Incepcję”. Poza ostatnimi 30 minutami, które już naprawdę mogli sobie podarować, bo strasznie to było naciągane i na siłę, co najmniej jakby od minuty filmu zarabiali i starali się jak najdłużej go przeciągnąć, film zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie i ogólnie na plus. Fajna koncepcja, fajny pomysł, i dobrze zagrane. Dla tych co nie widzieli wrzucam trailler:




W weekend zaliczyłem też ściankę, pierwszy raz od bardzo dawna, na szczęście moja forma jeszcze ostatecznie nie siadła, a już się tego obawiałem, ale tak czy siak muszę się za siebie zabrać, bo ostatnio strasznie odpuściłem, tak chyba jeszcze nigdy nie miałem. Faktem jest, że weekend dobrze mi zrobił, tym bardziej, że trwa dalej, bo mam dzisiaj wyjątkowo wolne, miałem kilka rzeczy do załatwienia więc postanowiłem sobie zrobić nadprogramowy długi weekend. Trochę odpoczynku, trochę sportu, małe spotkanie z kumplami i jakoś się człowiek od razu lepiej czuje. Mam w ogóle w tym tygodniu spotkanie z Cochem kolejne, już się na nie powoli psychicznie przygotowuję.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Walentynki??

Weekend minął jak i poniedziałek pod hasłem walentynek. W sumie to nie rozumiem dlaczego święto to jest tak strasznie przez wszystkich atakowane. I to nie dlatego, że sam żyję w fantastycznym związku pełnym miłości i 14 luty daje mi kolejny powód do tego, żeby ją manifestować. Moje życie uczuciowe poplątane jest i niech wystarczy fakt, że dzisiejszy wieczór spędzam sam. Po prostu chodzi mi o kilka wszędzie stawianych zarzutów (także na wielu blogach co przez weekend zauważyłem).
1. „Święto stworzone tylko i wyłącznie po to, żeby zwiększyć sprzedaż i zysk.” No jak każde w sumie. Nie rozumiem czemu to bardziej napędza komercję niż inne. Dlaczego nikt się nie oburza, że przed wielkanocą wszędzie stoją zajączki i kurczaczki, a każdy powinien mieć w domu zapchaną spiżarnię jak przed atakiem zombi, które uniemożliwią mu wyjście z domu przynajmniej przez miesiąc.
2. „Jestem singlem i nie podoba mi się to, że świętujemy dzień zakochanych.” A ja mam marne relacje rodzinne i nie podoba mi się, że świeta bożego narodzenia muszą być rodzinne, bo jest to dla mnie dołujące i przytłaczające, a wszędzie obecne choinki w hipermarketach przypominają mi o tym jak w lutym serca. Albo w ogóle nie jestem katolikiem i nie rozumiem dlaczego mają oni w taki mocny sposób manifestować swoje święta:/
3. „Po co robić święto zakochanych, jak się ktoś kocha to się kocha na co dzień i nie trzeba mu do tego święta.” Tak? To odpowiedzcie sobie szczerze Ci co w związkach jesteście jak często faktycznie w codziennym biegu udaje Wam się pamiętać o tym, żeby swojej żonie/dziewczynie powiedzieć o tym, że ją kochacie nie mówiąc oczywiście o zabraniu na kolację? Sam wiem, że to takie proste nie jest i zazwyczaj o tym zapominamy.
Te trzy zarzuty chyba najczęściej się pojawiają. I nie chcę żebyście mnie źle zrozumieli, że ja Walentynki do Bożego Narodzenia porównuję i w ogóle totalnymi herezjami tutaj lecę. Bo przecież sami wiecie, że to nie o to mi chodzi. Po prostu przyjmijmy wreszcie po tylu latach (czyli od czasów transformacji akurat w Polskim przypadku), że tak już jest, że wszystkie święta totalnie się zrobiły komercyjne, że zawsze chodzi o to, żeby kasę zarobić, ale tak jak w Boże Narodzenie wiemy, że nie o prezenty chodzi i to kto będzie miał więcej dań na stole, tak walentynki nie muszą być prześciganiem się w tym kto większy bukiet kupi albo bardziej bajeranckie pudełko czekoladek, tylko w tym komu uda się więcej czasu poświęcić swojej ukochanej osobie. I tego wam życzę w ten Walentynowy wieczór, nie kolacji z fajerwerkami w knajpach gdzie rezerwację zrobiliście miesiąc temu, tylko ciepłych pełnych miłości wieczorów spędzonych z tą najważniejszą osobą. Bo jeśli w tym pędzie potrzebujemy czasami powodu, żeby takie wieczór spędzić to niech te walentynki będą nawet co miesiąc. I to pisze ja niezbyt szczęśliwy singiel

piątek, 11 lutego 2011

rozterki wewnętrzne atakują...

Jakieś „suche dni” nastały w ostatnim czasie. Sam nie wiem, co się dzieje. Niby klienci są zainteresowani, niby chcą, ale sami do końca nie wiedzą, czego by chcieli. I mam takie poczucie trochę straconego czasu. Staram się stworzyć ofertę jak najbardziej pasującą do wymagań danego klienta, albo przynajmniej tak mi się wydaje, że to są jego wymagania, bo takie mniej więcej określił, a na następnym spotkaniu okazuje się, że tak naprawdę o zupełnie co innego mu chodziło. No i naucz się tu czytać w myślach klientów. Wcale mnie nie dziwi, że sprzedawcy są grupą zawodową, która jest najbardziej narażona na wypalenie zawodowe. Ustalasz sobie jakieś cele, wydaje Ci się, że są one jak najbardziej możliwe do zrealizowania, a potem się okazuje, że wszystko się układa zupełnie inaczej, ludzie nagle zmieniają zdanie i kilka dni pracy idzie na marne.
No dobra wyrzuciłem z siebie frustracje i żale, ale jakoś nie bardzo mnie to pocieszyło. Zastanawiam się ostatnio czy faktycznie droga zawodowa, którą idę w tym momencie jest dobra? Może powinienem jednak robić cos zupełnie innego? Problem w tym, że kompletnie nie wiem, co mógłbym robić. Zacząłem się zastanawiać nad tym ostatnio i stwierdziłem, że nawet nie wiem za bardzo w czym jestem dobry i jakie są moje mocne strony.
No a tak na bieżąco, to w sumie bez jakichś radykalnych zmian. Ruda chyba zauważyła, że coś ze mną nie tak ostatnio, bo nawet sama zaproponowała wyjście na kawę (wystarczyło kilka dni się nią nie interesować za bardzo i od razu jest efekt, dziwne te kobiety są). Coś tam zaczęła wypytywać, jak tam u mnie ostatnio i że jakoś się dziwnie zachowuję. Nigdy moja osoba do tej pory jej tak nie interesowała, więc chyba w moim zachowaniu są większe zmiany niż mi się wydawało. Zacząłem jej opowiadać o swoich rozterkach wewnętrznych i chyba był to błąd, bo gdzieś tam okazałem swoją słabość i niezdecydowanie, a Ruda najbardziej współczująca kobietą nie jest i nie chciało jej się za bardzo dyskutować na temat moich przeżyć wewnętrznych. Nie wiem naprawdę dlaczego mnie tak do niej ciągnie. Nie ma żadnych cech na które wcześniej u kobiet zwracałem uwagę. Jakoś mi się kompletnie poprzestawiało w ostatnim czasie. W sumie to się czasami za bardzo nie dziwię, że ona nie jest mną bardziej zainteresowana, podobno kobiety szukają facetów, którzy są od nich mądrzejsi, lepiej zarabiają i mają dobrą pozycję społeczną. No i tutaj klapa totalna, bo w każdym z powyższych wychodzę słabiej niż Ruda, chyba powinienem się rozejrzeć jednak za kimś bardziej na moją miarę. Niby wiosna zimą powinna pozytywnie nastrajać, a u mnie jakoś wszystko ostatnio nie tak jak powinno. Nawet na ściankę nie mam ochoty ostatnio, co pokazuje, że naprawdę nie jest dobrze.

poniedziałek, 7 lutego 2011

pozytywne nastawienie i zmian ciąg dalszy

Wielkich zmian ciąg dalszy. Postanowiłem w ostatnim czasie trochę bardziej wniknąć w tą blogową społeczność, bo do tej pory tak jakoś pisałem sam dla siebie, a ostatnio miałem więcej czasu i poszperałem po blogach innych osób. Ilość czasu wynika z chwilowego mam nadzieje upadku romansu z Rudą. Jakoś towarzystwo Bartka bardziej jej odpowiada niż moje, chociaż nie powiem jak usłyszała o moich spotkaniach z coachem, to była bardzo mocno zainteresowana i jakoś przychylniej na mnie popatrzyła, chyba moje notowania przynajmniej na chwilę wzrosły. Tym bardziej, że rzuciłem hasłem na ten temat z zupełną nonszalancją, tak jakby spotkania z coachem to była dla mnie totalną codzienność. No ale mniejsza o Rudą, bo nie o niej dzisiaj, tym bardziej, że sam przed sobą udaję, że ta pani nie za bardzo mnie interesuje, na razie z miernym skutkiem, ale co tam. No więc tak szperałem po blogach trochę, na kilka interesujących rzeczy trafiłem i w sumie natchnęło mnie to szperanie do jeszcze jednej zmiany. Postanowiłem, że poprawie trochę swoje zdolności kulinarne. Nie ma to jak facet, który z jednej strony jest człowiekiem sukcesu, a z drugiej świetnym kucharzem (oczywiście z Rudą nie ma to nic kompletnie wspólnego, nie wiem naprawdę kogo ja się staram oszukać). Na razie o weekendowych próbach pisał nie będę, bo jak się łatwo domyślić początki są trudne, na razie zorientowałem się, że na świecie jest o wiele więcej przypraw niż pieprz, sól i vegeta. Niby o tym wiedziałem, ale jakoś nie do końca praktykowałem w swojej kuchni, która głównie z mrożonek i dań gotowych się składała, od święta przepleciona pizzą przywiezioną przez niemiłego pana. Na szczęście wyniki weekendowych eksperymentów skonsumowałem (tylko w części która nadawała się do jedzenia) samotnie więc nikogo nie narażałem. W ogóle ten weekend jakoś zleciał, jak każdy w sumie. Nie twierdzę że poniedziałkami się jakoś bardzo brzydzę jak niektórzy, bo praca nie przyprawia mnie do dreszcze. Nie dość że Rudą mogę zahaczyć przynajmniej kilka razy, to do tego staram się żeby sama praca przynosiła mi względną przyjemność. W końcu robienie czegoś na co się kompletnie nie ma ochoty jest na dłuższą metę bardzo męczące. Zresztą to między innymi wyciągnąłem po tym spotkaniu coachingowym. Podstawą pracy w sprzedaży jest pozytywne nastawienie do wykonywanych obowiązków. Wiadomo że moim celem jest sprzedanie, ale cały proces powinien przynosić mi satysfakcję. Ciekawe czy kiedykolwiek uda mi się dobić do etapu gdy spotkania i relacje z klientami, nawet tymi którzy ostatecznie nie skorzystają z mojej oferty będą sprawiały mi przyjemność i będą dla mnie satysfakcjonujące. Jakoś nie potrafię sobie tego do końca wyobrazić niestety. No ale staram się, staram. Jak najbardziej pozytywne nastawienie to podstawa, będą sobie to chyba codziennie rano powtarzał po wstaniu z łóżka. Niektórzy uważają, że jak się w coś mocno wierzy i wiele razy sobie to człowiek powtórzy, to podobno może zacząć w to wierzyć. Osobiście nie znam nikogo komu by się to udało, ale wszystkie poradniki tak twierdzą, a one chyba nie mogą kłamać ;)

piątek, 4 lutego 2011

zmiany, zmiany, zmiany

Postanowiłem, że z Nowym Rokiem jednak muszą w moim życiu zaistnieć jakieś zmiany. Trochę długo mi z tym zeszło, chyba miesiąc się zastanawiałem, ale lepiej późno niż wcale jak to się mówi. Nie będę ukrywał, że w dużym stopniu miał na to wpływ pierwsze spotkanie ze szkoleniowcem z Axona. Odkąd dowiedziałem się, że wygrałem to szkolenie zastanawiałem się jak to będzie wyglądało. Nie powiem, że się nie nastawiłem pozytywnie, bo nie raz czytałem o tym jak wielki wpływ może mieć coach na życie zarówno zawodowe jak i prywatne. No i chyba się nie przeliczę, przynajmniej taka mam na razie nadzieję. ( nie znam nikogo kto kiedykolwiek miał zajęcia z coachem i w sumie to nie mam za bardzo z kim sobie własnych przemyśleń porównać, gdyby trafił tu ktoś kto ma takie doświadczenia, to jestem bardzo ciekawy komentarzy). Pierwsze spotkanie jak pierwsza randka trochę dziwne, nie wiadomo czego się spodziewać i nie wiadomo co powiedzieć. Tylko że tutaj tak było tylko z mojej strony- na szczęście. Pani która się ma mną zajmować zrobiła na mnie niesamowicie pozytywne wrażenie. Jednak energia jaką się ludzie otaczają ma bardzo duży wpływ na kontakty. Wiem o tym już od jakiegoś czasu, ale z tak pozytywnymi ludźmi jak ona rzadko mam do czynienia. Na początku zaczęło się od pytań, czasami totalnie nieprzewidywalnych. W sumie to do końca nie wiem co one miały na celu i co coach mógł sobie z moich odpowiedzi wywnioskować, ale to nie ja jestem specjalistą. Jedna mnie w sumie refleksja naszła tylko po tym spotkaniu. Na ile szczere tak naprawdę były moje odpowiedzi? Nie od dzisiaj wiadomo, że inaczej się człowiek postrzega niż postrzegają go inni. To jedno. A po drugie złapałem się na tym kilka razy, że chciałem wypaść lepiej w jej oczach niż jest w rzeczywistości i moje odpowiedzi były trochę naciągane. Wiem, wiem bez sensu zupełnie, ale strasznie ciężko jest się całkiem obnażyć ze swoich słabości przed kompletnie obcą osobą. Chyba na kolejnym spotkaniu, które mam mieć za niecały miesiąc będę musiał jednak kilka rzeczy sprostować. Nie ma co się kreować. Jeśli ma mi to faktycznie pomóc i coś zmienić w moim życiu zawodowym, to muszę o swoich problemach wprost zupełnie powiedzieć. Mam czas na to, żeby poobserwować teraz samego siebie i wysnuć z tego jakieś wnioski. W sumie to zaskoczyło mnie jak mało znam siebie samego i nawet na pytanie „Jaka jest moja największa słabość?” jakoś nie do końca umiałem odpowiedzieć. A w sumie jak mogę zmienić pewne rzeczy i je wyeliminować skoro nie mam zielonego pojęcia gdzie jest błąd w tym co robię? Ciekawy w sumie jestem czy inni też tak mają? Czy nasza samoświadomość jest faktycznie na tak niskim poziomie?

wtorek, 1 lutego 2011

Niech żyje bal!

Moja nowa filozofia życiowa sprawdza się Nie wiem jak to wytłumaczyć, ale ludzie są teraz dla mnie jacyś tacy mili. Co ciekawe, pierwszy raz w życiu kompletnie mi na tym nie zależy - nic a nic Po prostu skupiam się głównie na sobie. Bardzo mi się to podoba. Sam się dziwię, że wcześniej na to nie wpadłem. Zero spiny! Na wszystko mam czas i każdy ma czas dla mnie.
Najbardziej bawi mnie reakcja Rudej. Dawniej robiłem dosłownie wszystko, by zwrócić jej uwagę. Dzisiaj nie robię nic, a ona wariuje. Dzwoni do mnie bez powodu , wysyła wiadomości na gadu. Jednym słowem ubaw po pachy. Kobiety to naprawdę przedziwne istoty, albo po prostu ja spotykam te najbardziej zwichrowane.
Zapomniałem Wam powiedzieć, że dostałem premię! Pierwszy raz moja praca została naprawdę doceniona. Jestem w totalnym szoku. Fakt, że ten miesiąc był bardzo udany i mogłem podejrzewać, że pojawi się nagroda pieniężna (no dobra – podejrzewałem),ale kiedy to już się stało to nie mogłem uwierzyć. Spodobało mi się to uczucie. Nie uczucie niedowierzania, ale poczucie odwalenia dobrej roboty. Zawsze byłem dla siebie dość surowy. Nigdy nie potrafiłem cieszyć się należycie z sukcesów. Zawsze gdzieś je tam umniejszałem. Dopiero jak usłyszałem od kogoś innego, że jest OK, to mogłem uwierzyć. I tak już zostanie. Postanowiłem to uczucie w sobie pielęgnować!
Mam dla Was coś specjalnego Tę piosenkę dedykuję Wam wszystkim.