wtorek, 31 sierpnia 2010

Nie tędy droga

Moja nowa filozofia na razie jeszcze nie przynosi spodziewanych rezultatów. Wiem jednak, że to tylko chwilowe. W każdej wolnej chwili oddaję się wizualizacji. Po prostu wyobrażam sobie, jak będę się czuł, kiedy klienci sami będą zabiegali o rozmowę ze mną, a pewna kobieta będzie chciała mnie bliżej poznać.

Na razie jednak pracy nic ciekawego się nie dzieje. Staram się tylko być zawsze „dwa kroki przed Bartkiem”. On bierze udział w konkursie na facebooku, więc ja też, a dodatkowo zapisuję się do grupy „jaram się” i „lubię długo spać”(jego tam nie ma). On przychodzi do pracy na dziesięć minut przed dziewiątą, ja jestem o wpół do dziewiątej. On wykonuje w ciągu godziny piętnaście telefonów, ja trzydzieści(tylko jego rozmowy są bardziej owocne).
Miałem dzisiaj rozmowę z Rudą. Pytała się mnie jak mi idzie, czy dobrze mi się pracuje itp. Na koniec powiedziała, że widzi we mnie duży potencjał. Doskonale wiem, że nie chodziło jej o pracę. To jest dowód na to, że albo „Sekret” działa, albo Axe faktycznie tak przyciąga kobiety.

Jak ktoś mądry zauważył - nie samą pracą człowiek żyje. Po 18 postanowiłem, więc oddać się temu, co kocham najbardziej - wspinaniu. Na hali jak zwykle było dużo ludzi, w tym osoby, które znalazły się tu zupełnie przypadkowo, na przykład jakiś koks, który przyszedł ze swoją blond panienkę. Ona się nie wspinała tylko podziwiała żałosne poczynania swojego Tarzana. Ponieważ stałem najbliżej tej plastikowej pary zostałem poproszony przez jej męską połowę o asekuracje. To w sumie fajnie jak cię ktoś o coś takiego prosi, bo to znaczy, że sprawiasz wrażenie Wspinacza (jeszcze nie Pakera, ale może kiedyś...). Po krótkiej rozmowie okazało się, że „koks” ma na imię Adrian, handluje meblami i jest całkiem fajnym gościem. Na koniec wymieniliśmy się wizytówkami. Może to mój przyszły klient?

Po treningu kumple ciągnęli mnie na imprezę, ale nie miałem siły z nimi iść. Niestety przez tą całą wizualizację, której oddawałem się w pracy, miałem mnóstwo rzeczy do zrobienia w domu. Coś za coś. Siedząc wieczorem przed komputerem pomyślałem sobie, że muszę w jakiś sposób zainwestować w siebie. Nie chodzi o to, że teraz jest taka moda, ale po prostu fajnie by było mieć świadomość, że robi się coś dla własnego rozwoju. W pierwszej chwili pomyślałem o warsztatach harmonijkowych. Zawsze chciałem grać na tym instrumencie, ale jakoś nigdy nie było okazji. Powrócę jeszcze do tych rozmyślań, ale na razie nie mam już sił - bycie szczęśliwym jest bardzo męczące.

Pozdrawiam
Globus

Jest dobrze

W końcu jakiś pozytyw - wygrałem w „zdrapkę”i to nie złotówkę, a dwadzieścia. Generalnie nie jestem typem, który uważa, że los na loterii jest w stanie odmienić jego życie. Od kiedy skończyłem 25 lat zdałem sobie sprawę, że do pieniędzy można dojść tylko ciężką pracą. Nigdy wcześniej nie kupowałem „zdrapek”, nie grałem w „totka”, ale akurat stałem w kolejce, w sklepie i losy były akurat pod ręką. Wziąłem więc jeden. Cieszę się, jakbym wygrał milion. Mam wrażenie, że to znak - nareszcie zacznę osiągać sukcesy.

Normalnie nie wspominałbym wam o takiej drobnostce, ale akurat jestem świeżo po lekturze „Sekretu” Rhony Byrne. Moja wygrana ma ścisły związek z tą książkę. Nie wiem czy ją czytaliście(podobno „wszyscy” ją czytali, ale może jednak ktoś z Was nie), więc ją streszczę - generalnie chodzi o to, że nasze myśli kształtują rzeczywistość. Jeśli nieustannie rozpatrujemy to, że mamy na przykład mało pieniędzy to się nigdy nie zmieni. Nawet, jeśli czegoś nam brakuje to wyobrażamy sobie, że tak nie jest. W ten o to prosty sposób przyciągamy pieniądze, miłość, zdrowie itp. Ja na razie przyciągnąłem, dwadzieścia złotych. Na początek dobre i to.

Wydaje mi się, że wszystkie problemy w pracy były związane z moim niewłaściwym myśleniem. Prosty przykład - jeden klient nie był zainteresowany ofertą, więc kiedy dzwoniłem do następnego to cały czas myślałem o niepowodzeniu z tym pierwszym. Nic dziwnego, że wszyscy mi odmawiali. Ja to przyciągnąłem do swojego życia.

Od dzisiaj bardziej wierzę w siebie. Moja mantra na resztę życia


Tym sposobem będę miał w życiu wszystko, czego tylko zapragnę, na razie jednak skupię się na konkretnej kobiecie, pieniądzach, a co za tym idzie większej ilości klientów. Dzisiejszy dzień w pracy postanowiłem, więc niemal w całości poświęcić „wizualizacji” (bardzo ważnej teorii Sekretu) moich pragnień. Czuję się bogaty i pożądany. Z tym drugim może nie końca jeszcze, ale przecież nie takie rzeczy ludzie byli w stanie sobie wmówić.

Żeby to, co się myśli objawiło się człowiekowi w formie widzialnej, trzeba się zachowywać tak jakby to się miało. Idąc przez Planty spotkałem ośmiu bezdomnych, którzy prosili mnie o pieniądze na chleb. Jako człowiek bogaty nie mogłem odmówić. Gdybym nie dał to oznaczałoby, że nie wierzę w posiadane bogactwo, a to z kolei sprawiłoby, że nigdy go bym nie osiągnął. Trzeba się wyzbyć poczucia braku.
Mam nadzieję, że Wszechświat w końcu zrozumie,że jestem bogaty. W przeciwnym wypadku odłączą mi prąd, wodę, wyrzucą mnie z mieszkania i nie będę mógł z Wami dzielić się moimi przemyśleniami.

Pozdrawiam
Globus

Spełniam obietnice

Obiecałem wam, że będzie pozytywnie, ale nie mogę się z tego wywiązać. Rzeczywistość boli i nie jest to tylko głupi cytat z filmu (chodzi mi oczywiście o „Orbitowanie bez cukru”, którego drugi tytuł brzmi „Rzeczywistość boli” - dla mnie jest on kwintesencją życia młodego i wrażliwego człowieka). Wszyscy(w tym Bartek) w firmie mają konto na facebooku, więc ja też postanowiłem założyć. Generalnie zawsze gardziłem tego typu portalami, w szczególności Naszą Klasą, która wydaje mi się mega żenadą, ale nie chce odstawać albo, co gorsza, być uważany za osobę, która „nie nadąża”. No, więc założyłem to konto, następnie doznałem wstrząsu światopoglądowego. Jakim cudem facebook od razu mógł mi zaproponować znajomych, których faktycznie znam? Teoretycznie mógłbym kogoś o to zapytać. Podobno nie ma głupich pytań, ale niektóre mogą skompromitować autora. Pewnie każdy wie, dlaczego tak jest. Tylko ja do tej pory nie wiedziałem, że żyję w Matriksie. To przerażające. Jak minął pierwszy szok facebook zaproponował mi kolejnych znajomych? Bez żadnego zastanowienia oczywiście przyjąłem zaproszenie, w końcu im więcej znajomych tym lepiej. Po około 15 minutach mojej obecności na portalu pożałowałem spontanicznej i kompletnie nieprzemyślanej decyzji. Moi nowi znajomi zaczęli mi przysyłać bardzo ciepłe wiadomości. Biorąc pod uwagę, że klienci mogą zaglądnąć na mój profil, postanowiłem usunąć ich z kontaktów. Bardzo szybko przekonałem się, że na chwilę obecną przerasta to moje możliwości. Oczywiście mogłem poprosić kogoś o pomoc. Sęk w tym, że byłem w pracy i po pierwsze powinienem zajmować się czym innym, po drugie tak się złożyło, że tylko Bartek nie był zajęty.
Moja tablica systematycznie zapełniała się różnymi treściami. Zacząłem trochę panikować, ale po prostu nie mogłem poprosić tego lizusa o pomoc. Po około 10 minutach podeszła do mnie Ruda(wyglądała groźniej niż zwykle - lubi to) i poprosiła mnie do swojego gabinetu. Przez moment miałem złudną nadzieję, że to moje długo wyczekiwane „pięć minut”-niestety. Moja przełożona poprosiła mnie, bym bardziej zwracał uwagę na to, co umieszczam na profilu. Zastrzeżenia miała głównie do zdjęć, które wrzuciłem. Nie było na nich nic złego, po prostu zwykłe fotki z imprezy.
Teraz nie muszę tylko udowodnić, że jestem super sprzedawcą, ale również  100% mężczyzną, który potrafi „poruszać się” po facebooku. Po prostu piękne. Z drugiej nawet fajnie jest mieć „pod górkę”, zwycięstwo bardziej cieszy a satysfakcja trwa dłużej.
Pozdrawiam
Globus

czwartek, 26 sierpnia 2010

No i dałem ciała

Dzisiaj nie lubię swojej pracy. Siebie zresztą też. Miałem spotkanie z moim pierwszym klientem. Nie przebiegło ono tak jakbym to sobie wymarzył. Teoretycznie wszystko miałem dopracowane - była niebieska koszula podkreślająca kolor oczu (może zabrakło intensywnych soczewek - w przypadku ex-prezydenta podziałało), paznokcie idealnie czyste, dobrze układający się na ciele garnitur (przynajmniej tak dała mi subtelnie do zrozumienia pani sprzedająca precle). Robiłem wszystko, co było w mojej mocy - uważnie słuchałem, żywo gestykulowałem (Ibisza za to pokochali), uśmiechałem się, sprawiałem wrażenie wyluzowanego (ale nie za bardzo). Klient tego nie kupił. Źle mi z tym, nawet bardzo. Przed spotkaniem czułem się kimś wyjątkowym po spotkaniu kimś absolutnie przeciętnym.
To był mój wzorzec na dzisiaj




Atmosfera w pracy jest bardzo nerwowa. Wszyscy tylko oczekują wyników, wyników, wyników. A ja przecież jestem tylko człowiekiem. Czasami „coś” mi się nie udaje. Poczucie „dissatisfaction” jest wystarczająco męczące.

Relacja między mną a szefową, którą w myślach nazywam Rudą, jest specyficzna. Trochę przypomina związek pani Robinson i Bena z „Absolwenta”. Z tym, że nie jestem przez nią w żaden sposób kuszony, ale reszta się zgadza - jest piękna, bardzo doświadczona i sporo starsza. Jak dla mnie ekstra. Kiedy okazało się, że mój potencjalny klient zrezygnował z mojej oferty trochę liczyłem na jakiś gest sympatii z jej strony. Fajnie by było usiąść na jej kolanach, wtulić się w jej pierś i usłyszeć, że wszystko będzie dobrze. Nie mam kompleksu Edypa, po prostu miałem beznadziejny dzień. No, więc nie było tulenia, ale lekkie ochrzanienie i teksty w stylu „ na twoje miejsce jest sześciu chętnych”. Tak jakbym nie zdawał sobie z tego sprawy. Bartek z kolei podpisał umowę, a właściwie niemal przyniósł ją w zębach Rudej, jak jakiś kurcze pudelek. Nie lubię go coraz bardziej. Zastanawia mnie jednak jak on to robi - nie miał niebieskiej koszuli, garnitur nie leżał na nim tak dobrze jak na mnie i mój sokoli wzrok zauważył, że miał trochę brudu za paznokciami. Może on hipnotyzuje tych swoich klientów? W każdym razie jest 2:0 dla niego. Nie lubię przegrywać. Mam zamiar być jak Frankowski, w którego na początku nikt nie wierzył, zawsze miał pod górkę a jednak strzelał bramki.
"Franek łowca bramek"



Jutro mam zamiar być w lepszym nastroju i obiecuje napisać coś pozytywnego. Dzisiaj jednak nie potrafię.
Pozdrawiam
„ Głobus łowca kilientus”

środa, 25 sierpnia 2010

Dawać „ze szmaty”

Jeśli ktoś ze wspinaczy potrafi „dawać ze szmaty”, czyli podciągnąć się na drążku na jednej ręce to szacun. Najczęściej tą umiejętnością, jeśli ją się oczywiście posiada, można pochwalić się na sztucznej ścianie, (którą podkreślam gardzę, bo dla mnie prawdziwe wspinanie ma miejsce tyko w skałach). Wygląda to mniej więcej tak - facet przychodzi, pogada ze znajomymi, ściąga koszulkę, pręży kaloryfer (ci, którzy podciągają się na jednej ręce zawsze mają ten kaloryfer), podchodzi do drążka i wszystko jasne. Właściwie może nawet uznać trening za skończony, pokazał, co potrafi. Wszyscy wiedzą, że to Paker. On nie musi opowiadać, jakie drogi prowadził do tej pory. Po pierwsze dla wszystkich jest jasne, że najtrudniejsze po drugie można o tym poczytać na przykład w „Górach”.
Ja na razie „daję ze szmaty” tylko w domu podpierając się jedną nogą o taboret(,czyli to pół-szmata). Wierzę jednak, że pewnego dnia będę miał takie małe show.
Póki, co muszę przez dwie godziny zachowywać się jak skrzyżowanie małpy z gepardem udające, że grawitacja nie istnieje, by co poniektórzy przybili mi „żółwika”. Środowisko wspinaczy jest bardzo hermetyczne i ma jasno określoną hierarchię. Jeśli ktoś w sezonie chce mieć dobrego partnera do wspinania, to musi mniej lub bardziej należeć do „towarzystwa”.
Zauważyłem pewne podobieństwo między wspinaniem na sztucznej ścianie i zawodem przedstawiciela handlowego. Zarówno klasyczny Paker jak i dobry sprzedawca wzbudza respekt. Jeden jak i drugi ciężko pracował na swoją pozycję. Nie mogą jednak „stanąć w miejscu”, przestać się rozwijać. Jeden jest ciągle na diecie i morderczym treningu,a drugi...jeszcze nie wiem(zaczynam dopiero, tak?) ale na pewno po pracy nie przychodzi do domu, nie siada przed telewizorem itp., być może czyta jakieś mądre książki typu” jak sprzedać szary papier toaletowy za milion dolarów”, chodzi na szkolenia .
Jeśli Paker pojawi się na „ścianie” ściągnie koszulkę i okaże się, że ma brzuszysko a nie „kaloryfer”, to nawet nie musi podchodzić do drążka. Wszyscy wiedzą, że jest skończony. Schudnie, to automatycznie stanie się słabszy fizycznie. Sprzedawca, który każdego dnia nie potwierdza swojej wartości, ma dokładnie to samo. To metaforyczne „dawanie ze szmaty” jest piekielnie zobowiązujące.
Obiecałem Wam opowiedzieć dokładnie, jak było na Jam Sassion, więc tak też czynię. Przede wszystkim przyszła ogromna ilość ludzi. Część z nich pewnie, dlatego że nie miała, co robić w domu, a wstęp był za darmo. Łatwo ich było rozpoznać - siedzieli na miejscach jakby połknęli kij od miotły, od czasu do czasu tylko im nóżka zadrgała. Przypuszczam, że z drobnego skurczu zbyt napiętych mięśni. Niektórzy nie czują bluesa i nigdy to się nie zmieni. Była też jednak spora grupa ludzi takich jak ja - kochających tę muzykę. Dla nas koncert był prawdziwą „ucztą emocji” - tego określenia użyła śliczna brunetka siedząca koło mnie, niestety po krótkiej rozmowie okazała się być dziewczyną wokalisty. Dla muzyka nie jestem raczej żadną konkurencją. Mamy zupełnie różny „target”, chociaż czasami ciężko mi to zaakceptować. To, co takiemu długowłosemu gościowi kobieta mogłaby wybaczyć (niektóre nawet za to, by go kochały, wspierały go itp.) brak stałej pensji, nieraz kompletny brak kasy, brak ubezpieczenia zdrowotnego, brak mieszkania/mieszkanie pod mostem, nałogi(w tym seksoholizm) mnie skreśliłoby od razu. On byłby „skomplikowany wewnętrznie”, a ja nieudacznikiem. Co nie zmienia faktu, że taki muzyk też ma pewne ograniczenia - rodzina, dzieci, ustatkowanie się, stały przypływ dość dużej gotówki, dobry samochód to taki „wspinaczkowy brzuchol”.
Numeru brunetki nie zdobyłem(nawet nie poprosiłem o niego, wiedziałem, jaka będzie reakcja), ale spotkałem wielu fajnych ludzi(co oznacza dodatkowych znajomych w kontaktach na facebooku) i odreagowałem ciężkie chwile w pracy. Nie mogę się tylko zdecydować czy wolę dźwięk harmonijki czy saksofonu.
Wniosek na dziś jest taki Moi Mili - każdy z nas czy zdaje sobie z tego sprawę czy nie chce „dawać ze szmaty”, czyli być w swojej działce uważany za fachowca wysokiej klasy. O ile w pewnych przypadkach droga do tego jest prosta - wspinacz musi ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć i mało ważyć o tyle w innych kręta i zawiła. Na razie wiem, co mam robić, by być Pakerem - wspinaczem, ale brakuje mi koncepcji, co zrobić, by zostać „Pakerem wśród sprzedawców”.
P.S
Bartek już nie jest moim kumplem, ale najgorszym wrogiem(opisze jak przemyśle), a Ruda nie potrafi właściwie docenić potencjału swoich pracowników

Paker in spe(to znaczy „w przyszłości”)

piątek, 20 sierpnia 2010

Połączyłem się w końcu z Marsem

Połączyłem się w końcu z Marsem. Serio. Po raz pierwszy od rozpoczęcia mojej pracy handlowca ktoś zechciał mi poświecić swój czas. Może coś z tego będzie. W każdym razie umówiłem się z potencjalnym klientem na spotkanie. Przedsmak sukcesu. Żeby życie zbytnio mnie nie rozpieszczało, Bartkowi udało się podpisać pierwszą umowę. Mogę się do tego przyznać - czuję złość. Z drugiej strony najnormalniej cieszę się z mojego małego sukcesy, więc generalnie bilans wychodzi na zero. Nie zmienia to jednak faktu, że potrzebuję spektakularnego sukcesu. Cokolwiek to znaczy.
Moja praca w dużym uproszczeniu polega na wzbudzeniu zainteresowania swoją osobą. Przynajmniej tak mi się wydaje, bo w końcu klient, który nie do końca jeszcze zdaje sobie sprawę z tego, co mu chcę zaoferować chyba właśnie z tego powodu decyduje się (lub nie) ze mną rozmawiać. Ta świadomość nie przeszkadza mi. Sęk w tym, że każda bezpłodna rozmowa rodzi we mnie frustracje. Gość, (bo do tej pory jeszcze nie trafiłem na kobietę, widocznie nie przyciągam płci przeciwnej) nie chce ze mną rozmawiać, bo ja go nie interesuję. Może za bardzo mi zależy? Może z kontaktami z klientem jest jak w związku dwojga ludzi - im bardziej stara się jedna strona tym mniej przestaje druga. Coś w tym jest.
Dan Osman , ten wspinacz z filmiku ,  nigdy nie zabiegał o to, by ludzie go lubili. Spóźniał się na spotkania kilka godzin lub dni, zdarzało mu się nie myć, spał pod gołym niebem, nie pracował i całe swoje życie poświęcił pasji. Zasłynął wspinaniem się bez jakiejkolwiek asekuracji i skokami z liną ze skał - średnio 365 metrów. Miał pecha podczas jednego zginął. Nie zmienia to jednak faktu, że stał się legendą za życia. Człowiekiem, który drastycznie przekroczył granicę wyznaczoną przez ludzki rozsądek. Nie nazwano go jednak szaleńcem, a bohaterem. Do tej pory zresztą znajduje wiernych naśladowców. Jak myślę o mojej karierze to widzę właśnie długą i trudną technicznie drogę wspinaczkową. Nie wiem jednak czy chciałbym ją pokonać w stylu Osmana. Wydaje mi się, że mimo całej symppatii, jaką darzyli go ludzie, spektakularnych osiągnięć nigdy nie poczuł się usatysfakcjonowany.
Koniec smętów. Zawsze powtarzam sobie pod koniec nieudanego dnia, że czeka mnie udana noc. Ta była wyjątkowa. Nie spędziłem jej jednak tak jak sądzicie, a szkoda. Byłem na wyjątkowo udanym bluesowo-rockowym Jam Session. To jak naładowanie baterii na następny dzień. Nie chodzi tylko o muzykę, która była świetna, ale o przekaz płynący ze sceny. Wokalista był przekonany, że jest dobry w tym, co robi. Dlatego między innymi ludzie go słuchali. Oni go kupili. Wiara naprawdę czyni cuda, szczególna ta we własne możliwości.
Wrzucam parę fotek z koncertu. Nie jestem dobrym fotografem, a właściwie nawet żadnym. Wydaje mi się jednak, że oddają atmosferę, jaka panowała - było po prostu fajnie. Wychodząc z koncertu o 1 rano patrząc na ludzi, którzy zostali, zastanawiałem się „ czy oni nie pracują?”.

Pozdrawiam
Bardzo Zmęczony Globus
P.S
Jutro podam Wam więcej szczegółów z koncertu

środa, 18 sierpnia 2010

Czuję sie jak telemarketer

Czuję się jak telemarketer. I to nawet nie ten, co oferuje wielofunkcyjny garnek, ale obcinacz do włosów w nosie. Dzisiejszy dzień w pracy był totalną porażką. Ledwie zdążyłem się przedstawić potencjalnemu klientowi, po czym usłyszałem: „dziękuję, ale nie skorzystam”. To, że nikt nie chciał zdecydować się na kartę kredytową, byłoby do przełknięcia - serio.
W końcu rozumiem ludzi, którzy potrafią się bez niej obejść. Beznadziejne jest to, że nie zdążyłem nawet wypowiedzieć zdania złożonego.

 Co za ludzie! Naszła mnie refleksja, że ludzkość schodzi na psy. Chociaż to może obraźliwe stwierdzenie w stosunku do tych zwierząt. W końcu pies jak się do niego mówi, to chociaż słucha. O większości ludzi nie można tego powiedzieć. Wydaje mi się, że w ten sposób leczą swoje kompleksy. Taki gość nie powie swojej żonie, kochance (akurat jej to może powie), szefowi, że nie jest zainteresowany tym, co mówi. To oczywiste. Pozwolenie sobie na „odmówienie wysłuchania kogoś” jest luksusem. Dlatego taki typ mając możliwość, chociaż na moment poczuć się wyjątkowo, to skorzysta z tej okazji. Olewa więc takich gości jak ja.

Niektórzy mają więcej szczęścia. Chociażby taki Bartek, mój kumpel. Przyszliśmy do firmy w tym samym czasie. Obaj mamy tyle samo lat. I na tym podobieństwa się kończą. Przede wszystkim on ma efekty sprzedażowe. Nie czuję z tego powodu zazdrości ( złość tak, ale to co innego), facet po prostu trafia na jakiś inny gatunek ludzi. Czasami mam wrażenie, że zna numer na Marsa. To jedyne wyjaśnienie. Mam świadomość, że nie jestem gorszy.

Normalnie czekałbym spokojnie na to moje szczęśliwe połączenie z Marsem, ale jest mały problem. Mierzy on 180 cm wzrostu, ma burzę wściekle czerwonych włosów i jest szefową działu sprzedaży. Chcę zobaczyć zainteresowanie w jej oczach. Sęk w tym, że Bartek też. Jesteśmy jak dwaj jaskiniowcy, którzy mają do jaskini przynieść upolowaną zwierzynę. Oczywiście pierwotny instynkt bierze nad nami górę. Nie ma mowy o pracy zespołowej. Każdy chce, by to jego zwierzyna była większa. Na razie Bartek jest górą, ja nie mogę złapać nawet myszy. Mam po prostu gorszy teren do polowań.

Ponieważ nie samą pracą człowiek żyje, wybrałem się na ściankę wspinaczkową. Generalnie uznaję wyższość skał, ale jak człowiek ma czas dopiero po 17.00 to nie ma innego wyjścia. No, więc z niechęcią wybrałem sztuczny substytut. Jak tylko przekroczyłem próg „pakerni”, uderzył mnie odór potu pomieszanego z magnezją. Ohyda. Mam nieodparte wrażenie, że niektórzy moi wspinaczkowi kumple nie przyjmują do wiadomości faktu istnienia mydła i antyperspirantu. To brak szacunku do siebie i innych. Walcząc z mdłościami po krótkiej rozgrzewce próbowałem zaliczyć okap. Tak też by się stało gdyby mój partner-asekurant zamiast obserwować „bardzo ładną i bardzo nieporadną” blondynkę skupił się na mnie. Na moje prośby „luz!, „cholera, luz!” nie było reakcji. Nawet on mnie nie słucha. Szarpałem się niemiłosiernie, aż w końcu odpuściłem i zmyłem się do domu. Satysfakcji dziś nie poczuję.

A to mój guru, nieodżałowanej pamięci  Dan Osman. Kiedyś wam o nim opowiem. Pod koniec tego nieudanego dnia myślę właśnie o nim. Chciałbym chociaż przez chwilę poczuć to co on, gdy przekraczał granice ludzkiej wytrzymałości.



Pozdrawiam, Globus

wtorek, 17 sierpnia 2010

Ból mnie nie przeraża

Każdy z nas od czasu do czasu zadaje sobie pytanie o sens życia. W większości przepadków są one retoryczne, bo nie oczekujemy na nie odpowiedzi. Ja jednak postanowiłem, że ze mną będzie inaczej - nie zadowolę się pół prawda i nigdy nie będę oszukiwał samego siebie. To wbrew pozorom nie jest takie proste, bo kłamstwo stanowi integralną część natury ludzkiej, a prawda bardzo często boli. Z drugiej strony odwaga nic nie kosztuje trzeba, tylko się na nią zdobyć. Ja w każdym razie się staram i wydaje mi się, że jestem na najlepszej drodze.

Miało być szczerze, a więc zaczynam. Na pewno aktem odwagi jest powiedzenie głośno, że w życiu najważniejsza jest tylko jedna sprawa - satysfakcja. Dążymy do niej na różne sposoby - praca, związki, różnego rodzaju aktywność fizyczna. Mało kto jednak powie otwarcie, że to ona właśnie jest celem samym w sobie. To niesamowite, bo przeważnie uczucie spełnienia trwa stosunkowo krótko, a każdy mniej lub bardziej świadomie do niego dąży.

Samo słowo "satysfakcja" jest fascynujące, bo nasuwa skojarzenia z przyjemnością i czynnością. Czyli to, co bierne, nie wymagające wysiłku nie syci naszych pragnień. Doskonale odczułem to na studiach. Nauka nigdy nie sprawiała mi trudności. Skończyłem edukację i w związku z tym nie czułem kompletnie nic. Chociaż to nie jest dobre określenie, bo czułem „brak satysfakcji”. To nie jest takie złe. Przynajmniej ja postrzegam to jako twórczy etap. Nie wszyscy jednak tak do tego podchodzą. Znam parę osób, które przyzwyczaiły się do tego stanu. Taka postawa mnie przeraża i co tu ukrywać obrzydza.

To nie ma brzmieć buńczuczno, ale wiem, że będę czuł się spełniony. Teoretycznie każdy z nas tego chce. Dlaczego więc nie wszystkim to się udaje? Kwestia szczęścia? Przypadku? Nie sądzę. Po pierwsze trzeba mieć odwagę, by odczuwać ten „brak”. To właśnie on popycha do działania.

Większość ludzi za bardzo ceni sobie dobre samopoczucie. Oni nie chcą dostrzegać, że czegoś im brakuje. Ja nie mam z tym najmniejszego problemu. Moja lista jest bardzo konkretna - sukcesy w pracy(którą dopiero zaczynam, więc nie stresuje się zbytnio), poprowadzenia drogi VI.4 oesem, zainteresowanie w oczach konkretnej kobiety. Ponieważ tego nie mam, odczuwam ból. Zdaje sobie jednak sprawę z tego, że kiedy to osiągnę(nie wątpię, że tak właśnie się stanie) moja radość będzie tym większa. Inna sprawa, że w pełni identyfikuję się ze słowami piosenki „Podziemie miasta”: wolę czuć ból, niż nie czuć nic.

Dokładnie tak jak w reklamie – życie to sztuka wyboru. Więc wybieram wszystko, co najlepsze, czyli szczere i prawdziwe. Plastikowym ludziom w ich plastikowym świecie pozostawiam całą resztę.

Pamiętajcie - bez poczucia braku nie ma spełnienia. Tu mam coś dla tych, którzy są „słuchowcami”, bardzo na temat, oglądnijcie koniecznie...





Myśleliście, że Stonesi zagrali to najlepiej?

Pozdrawiam

Globus